Od pewnego czasu istnieje w środowisku „Debaty” koncepcja zainicjowania dyskusji o demokracji. Niezależnie od tego, czy celem jej będzie prognoza zmian ustrojowych, program reformy konstytucyjnej (systemu politycznego), czy jedynie analiza status quo III RP, punktem wyjścia musi być diagnoza stanu obecnego. Od trafności tej ostatniej zależy stopień użyteczności ewentualnych wniosków. Tekst niniejszy jest próbą zmierzenia się z zagadnieniem; próbą z przyczyn oczywistych jedynie wybiórczą.
Model ustrojowy III RP obarczony jest znamiennymi wadami, chociaż lepiej chyba tu mówić o konfudujących niekonsekwencjach. Można by wskazać np. paradoksalną pozycję prezydenta kraju. Jako wybierany w wyborach bezpośrednich (quasi plebiscyt), posiada bardzo silny mandat społeczny, za którym nie idzie jednak mocny mandat polityczny, czyli kompetencje sprawcze. W każdym bądź razie są one nieporównywalnie słabsze niż kompetencje rządu, powoływanego przecież bez udziału ogółu wyborców. Uprawnienia prezydenckie słabsze są nawet od uprawnień partii politycznych, których znowu mandat wyborczy jest zawsze nieporównywalnie gorszej jakości, niż ten którym obdarzony został każdy kolejny z prezydentów (wystarczy porównać chociażby liczbę głosów oddanych na zwycięskie stronnictwa z liczbą głosów zebranych przez zwycięzców wyborów prezydenckich). Tak skonstruowany model powoływania do władzy jest dzieckiem swojej epoki: konstytucja III RP powstawała w latach 1992-1997, a więc w chwili, kiedy w całym bloku postsowieckim żywe były obawy przed pojawieniem się „silnego człowieka”. Sama nielogiczność konstrukcji ustrojowej (pozorna bądź faktyczna) wcale nie musi być jakimś strasznym zarzutem. Niemniej taki jej kształt w sposób poważny obciążony jest grzechem istotnego ograniczenia wpływu suwerena (obywateli) na obsadę kluczowych organów państwa. Inną z bijących po oczach „konfuzją” ustroju III RP jest pozycja senatu. Konia z rzędem temu, kto potrafiłby dziś sensownie uzasadnić istnienie owego ciała. Ćwierćwiecze ćwiczeń praktycznych wykazało niezbicie, że izba wyższa naszego parlamentu nie stanowi proklamowanej niegdyś „izby refleksji”. Ta sama praktyka wykazała, iż w sensie układu politycznych sił, senat stanowi jedynie powielenie stosunków panujących w sejmie, co już samo w sobie wyklucza rolę kontrolną izby wyższej nad niższą. Wykazywane niekiedy walory tej części parlamentu jako „naprawiacza” tekstów legislacyjnych, które właśnie wyszły z sejmu, trudno określić inaczej niż rozpaczliwe. Stawiają one bowiem ów konstytucyjny organ w pozycji co najwyżej jakiejś komisji legislacyjnej lub biura prawnego. Przy okazji refleksji nad rolą i pozycją senatu, warto zwrócić uwagę, że jest on - jako poligon ćwiczeń praktycznych - dowodem na złudność ozdrowieńczych właściwości JOW. Również sejm w istocie wydaje się być obecnie ciałem zbędnym. Stan taki nie stanowi autorskiej „zasługi” aktualnie rządzących, ani nawet ich poprzedników. Zarówno PiS jak i PO zaledwie bowiem udoskonalają powstały już wcześniej system rządzenia. Taki, w którym parlament pełni rolę dwojaką: sceny dla pijarowskich wystąpień oraz zbioru postaci wykonujących pantomimę głosowań. Na pewno natomiast nie jest miejscem, gdzie podejmowane są decyzje. W podobnej sytuacji zasadne wydaje się pytanie, komu potrzebnych jest 460 posłów? Parlamentarzyści w Polsce są niewolnikami władz partyjnych, ich samodzielność jest fikcją, a poglądy uzależnione od „przekazów dnia”. Odzyskanie podmiotowości obu izb parlamentu winno być w takich warunkach postulatem naczelnym naprawy państwa. Ale nie jest.
Wreszcie partie polityczne. Wzmiankowane nadzwyczaj lakonicznie w najważniejszym dokumencie ustrojowym, są mimo to treścią, formą i celem istniejącego systemu politycznego. Są też bytami nieprzejrzystymi, zamkniętymi w sobie, a przez to - w swojej istocie niedemokratycznymi. Żaden z „szeregowych” obywateli naszego państwa nie posiada wglądu w wewnętrzne mechanizmy owych tajemniczych ciał, pomimo, że to właśnie od ich funkcjonowania zależy nie tylko kierunek realizowanej polityki zewnętrznej i wewnętrznej, ale również personalna obsada wszystkich istotnych stanowisk w kraju. Proceder dobitnie uwidacznia sposób wyłaniania
kandydatów na prezydenta państwa. Są oni po prostu wskazywani przez kolejnych wodzów, chociaż sami wodzowie pozostają na (ustrojowym) drugim planie.
Wyżej wymieniona mechanika, skuteczna przecież, po raz kolejny redukuje „społeczeństwo obywatelskie” do roli widza i przyklaskiwacza. Wzmaga też potęgę partii i ich wodzów, gdyż tak wyłonieni dzierżawcy wszelakich foteli uzależnieni pozostają od swych mocodawców.
*
Są dwa sposoby opisu modelu funkcjonowania państwa. Sposób projekcyjny właściwy pozostaje (zawsze był) wszelkiej maści postępowcom. Do nich należy budowanie teoretycznych konstruktów, powstających często w oderwaniu od realiów ekonomicznych, historycznych, psychologicznych, a nawet biologicznych (chociaż zawsze czynionych w imię dobra ludzkości). Chwytający za pióro konserwatyści unikali programowania przyszłości ograniczając się do tego, co znane. Ich dziełem była obrona zastanego, uzasadnianie (czasem uświęcanie) „starego porządku”. Jakkolwiek w opisach tych odnaleźć można pierwiastki idealistyczne, to zawsze odnosiły się one do rozwiązań sprawdzonych w przeszłości. Rewolucjoniści wszech wyznań (począwszy co najmniej od teoretyków Rewolucji Francuskiej) mieli dokładnie odwrotnie - skupiali się na przyszłości, a odrzucając to, co już było, tworzyli byty oparte wyłącznie na imaginacji. Jeżeli argument historyczny w podobnych rozważaniach w ogóle się pojawiał, to w formie groteskowego zniekształcenia (Marks). Konserwatysta szuka ładu w świecie rozpoznanym, rewolucjonista formułuje na papierze świat, taki jakim powinien on być. Konserwatysta zastanawia się jak przywrócić zatłoczonym ulicom drożność, postępowiec zamyka ulice karząc ludziom przesiąść się na rowery (bo sam wie, co jest dla nich lepsze). Stąd, konserwatysta programujący kształt ustroju państwowego łatwo okazać się może figurą fałszywą. I nie chodzi tutaj o dochowanie kanonu puryzmu ideowego, a o zagrożenie, które pojawia się w momencie przejścia od rozpoznania rzeczywistości do jej przekształcania według apriorystycznych kryteriów. Zagrożeniem owym jest ideologizacja dziedziny praktycznej, jaką jest budowanie struktury państwowej. Ziszczenie zagrożenia objawia się odwróceniem biegunów wartości: człowiek staje się przedmiotem w podmiotowej maszynerii państwa. Przy czym nie należy tu mylić ideologizacji z ideowością; pierwsza jest niewolniczym kagańcem dla myśli, druga - światłem w tunelu, niezbędnym dla rozpoznania drogi właściwej. Łatwiej pojąć owe rozróżnienie, wskazując, iż ideą jest koncepcja wolności człowieka, ideologią natomiast założenie, że demokracja liberalna jedynym poprawnym (dopuszczalnym) rozstrzygnięciem ustrojowym. Ideologia nie toleruje odstępstw, stąd z zarysowanej dychotomii wynika, że wolność zawsze poświęcona zostanie na ołtarzu demokracji (cokolwiek by owo słowo oznaczało).
*
Dyskusję ustrojową można by rozpocząć od stwierdzenia, że nikt chyba w Polsce nie wie, w jakim ustroju realnie żyjemy. Rozziew pomiędzy aktami deklaratywnymi (stanem prawnym) a rzeczywistością (pragmatyką) istnieje zawsze i zawsze jest tematem dysputy, frustracji oraz manipulacji. Ale nasza rzeczywistość wydaje się być na progu sytuacji, w której stan faktyczny wręcz zaprzecza rudymentom, które teoretycznie go legalizują. Ani jeden z opisanych w konstytucji
III RP fundamentów systemu politycznego (i społecznego) nie wybronił się przed zgubnym ciśnieniem pragmatyki partyjnej, żaden z elementów ładu ustrojowego nie uchronił się przed odkształceniami zmieniającymi ich istotę niekiedy w stopniu zasadniczym, aż do zaprzeczenia włącznie (patrz: „O skuteczności władzy...”, „Debata” z marca 2017 r.).
Sam fakt, że realia ustrojowe ulegają zmianom nie musi być niczym złym. Teoria zawsze poddawana jest modyfikacji w działaniu praktycznym, a praktyka pozostaje równie istotna jak teoretyczne konstrukcje. Problemem jest natomiast sankcjonowanie sytuacji, w której pragmatyka wykonawcza funkcjonuje w oderwaniu od prawa pisanego. Sposób reakcji na pojawiającą się dychotomię pokrywa się z po wielokroć definiowaną różnicą właściwości kultur (cywilizacji) Wschodu i Zachodu. W tej pierwszej istnieć mogą najgenialniej sformułowane kodeksy, najbardziej patetycznie ochrzczone instytucje, największymi zgłoskami zapisane najpiękniejsze ze szczytnych haseł. Nie ma to żadnego znaczenia, gdyż funkcje wykonawcze oraz legislacyjne i tak zawłaszcza mniej lub bardziej nominalny władca (lub grupa władcza). W cywilizacji zachodniej prawo stanowione stoi ponad każdą władzą, a pragmatyka rządzenia przykrawana być musi do zasad ustanowionych zawczasu. Dla Wschodu rozziew pomiędzy praktyką a teorią nie ma znaczenia: zasady pisane można ignorować, można je też zmienić w każdej chwili. Dla Zachodu jego istnienie uruchamia dzwonek alarmowy. Tak czy inaczej, ustrój pojmowany utylitarnie - jako realnie istniejący mechanizm funkcjonowania państwa - jest istotą żywą, nie podlegającą stagnacji. Byłoby czymś przedziwnym, gdyby życie w roku 2017 wyglądało identycznie jak w konstytucyjnym roku 1997. Byłoby czymś jeszcze dziwniejszym, gdyby wykoncypowany przez garstkę facetów w garniturach tekst owej broszury, którą każdy Polak mógł znaleźć w owym czasie w swojej skrzynce pocztowej, odpowiadał realnemu życiu. Prawdę powiedziawszy, dziwić się należy, że cokolwiek z tamtego tekstu odpowiada (kiedykolwiek odpowiadało) stanowi faktycznemu. Utylitaryzm ustrojowy polega na sprawności obsługi mechanizmu władzy. Sprawność władzy natomiast mierzy się skutecznością obsługi potrzeb obywatelskich (lub ostrożniej: potrzeb wyborców). Rozpocząć należy od analizy pierwszego z wyżej wymienionych. twierdzeń. Ponad już ćwierć wieku zapisanej historii III RP dowodzi skuteczności ustroju przynajmniej na poziomie absolutnego minimum ustanowionego dla nowoczesnych systemów politycznych: sukcesja u nas odbywa się bezkrwawo i płynnie. Nie mieliśmy, przynajmniej na szczeblu ogólnokrajowym, poważnych prób manipulacji przy uregulowanym sposobie przejmowania władzy w akcie wyborczym. Również stopień negacji wyników wyborów jest na tyle niski, że nie zagraża on przerwaniu ciągłości trwania państwa. Niemniej obydwa z zarysowanych zagrożeń istnieją. Realne jest zwłaszcza to drugie, a potęgująca się skala zjawiska sabotowania konstytucyjnego trybu wyłaniania rządu może okazać się destrukcyjną już po następnej turze wyborczej. Z punktu widzenia polityków partyjnych funkcjonujący system ma tą wadę (dysfunkcję), że nie gwarantuje ciągłości sprawowania rządów. Wprawdzie niektórzy funkcjonariusze zwalczających się frakcji/stronnictw, będąc u władzy wyrażali w sposób dziwnie beztroski przekonanie o stałości zdobytej pozycji, ale rzeczywistość szybko sprowadzała podobnych fantastów na twardy, nadwiślański grunt. Likwidacja owej dysfunkcji systemu nie może obecnie przybrać postaci zamiany modelu na jednopartyjny; nie zanosi się również na recydywę modelu szwedzkiego, gdzie przy sprawnie działającej demokracji możliwa była sytuacja, w której jedna i ta sama partia (SAP) sprawowała nieprzerwanie władzę przez kilka dziesięcioleci. To wszystko nie znaczy, że owa. „wada” systemowa wpisana jest w polski krajobraz polityczny na stałe. Możliwe przecież i właśnie realizowane, jest jej ograniczenie poprzez wprowadzenie zasady rządów rotacyjnych, czyli takich, w których władzę uzyskują zawsze ci, którzy ją wcześniej stracili. Rządy rotacyjne stanowią oczywiście jedynie półśrodek, ale z punktu widzenia dzierżycieli władzy nie jest to najgorsze rozwiązanie. A jeśli tak, spodziewać się można działań dla petryfikacji i konserwacji obecnego układu politycznego. Gwarancją skuteczności jest tu wewnętrzny spór ostro dzielący Polaków - żadna z wiodących sił politycznych nie ma najmniejszego interesu w jego łagodzeniu. Oligarchiczne elity polityków zawodowych będą go więc odnawiać i podgrzewać, z tego punktu widzenia katastrofa smoleńska jest dla nich niebiańską manną, doskonałym paliwem silników uruchomianych znacznie wcześniej (tylko ludzie o bardzo słabej pamięci mogą sądzić, że „dwa wrogie plemiona” narodziły się 10 kwietnia 2010 r.). Zadanie jest o tyle łatwe, że zgodnie z paradygmatem romantycznym, spór bazuje na emocjach, a nie racjonalnym meritum. Jest też beznadziejne w sensie rozstrzygnięcia; na takie nie ma najmniejszych szans (ale też nikt nie zabiega o nie). Z drugiej strony, zwalczające się obozy polityczne nie bardzo mają alternatywę. Przy dojmującym ograniczeniu suwerenności władzy krajowej, spór merytoryczny musiałby dotyczyć spraw drugorzędnych, detali, nudnych kwestii (np. podatkowych, socjalnych), którymi trudno rozgrzać publikę, a do tego cokolwiek z nich trzeba jeszcze samemu rozumieć. Jeśliby przyjąć za zasadne twierdzenie, że ustrój dzisiejszej Rzeczpospolitej stanowi odmianę ustroju oligarchiczno-klientelistycznego z potężną domieszką gawiedziowładztwa, to kategoria „skuteczności obsługi obywateli (wyborców)” obejmuje przynajmniej dwie sfery działalności. Skuteczność patronatu będzie zawsze wprost proporcjonalna do ilości „foteli”, których obsada jest w mocy patrona (oraz odpowiedników „foteli”, np. dostęp do zamówień państwowych). Z kolei siła patrona zawsze będzie mierzona ilością usatysfakcjonowanych klientów. Ani jednym ani drugim nie będzie zależało na sprawnych sądach, prokuraturach, urzędach skarbowych, czy przejrzystych trybach naboru pracowniczego. Tu więc przyszłość rysuje się klarownie. Przyszłość, należy dodać powszechna, bo mechanizm nie dotyczy wyłącznie sfery zarządzania państwem. Związki branżowe, związki profesjonalistów, funkcjonujące poza normalnym obiegiem prawnym korporacyjne królestwa, dają asumpt do zasadnych porównań naszego świata z uważanym za obskurancki średniowiecznym systemem cechowym. Solą współczesnych systemów demokracji liberalnej nie jest „lud”, nie jest „społeczeństwo obywatelskie”, jest nią gawiedź. Gawiedź nie interesuje się polityką, lecz plotkami, które z polityką utożsamia. Gawiedź nie interesuje się ekonomią, lecz dostępnością towaru. Gawiedź nie interesuje się przyczynami, lecz skutkami. Gawiedź nie myśli, lecz żąda. Gawiedź nie analizuje, lecz powtarza (przekręcając) to co usłyszy od innych (na ogół w ulubionej stacji telewizyjnej). Gawiedź nie przewiduje, gawiedź „chce”. Przy tym nie należy utożsamiać „gawiedzi” z kimkolwiek, z każdym kolejnym napotkanym Polakiem. Polak indywidualnie jest na ogół rozsądny, racjonalny, zapobiegliwy. I pełen obaw: o jutro, o pracę, o dom, o dzieci. Polak indywidualny jest zapracowany, zagoniony, zmęczony. I nie ma czasu śledzić, analizować, prognozować, „działać”. Stąd demokracja uczestnicząca jest fikcją. Jej udziałowcami są: niesamodzielna finansowo młodzież, grupki zawodowych oszołomów oraz poturbowani życiowo osobnicy, którzy z racji braku rodzin i uczciwego zajęcia, dysponują dużą ilością wolnego czasu. Prozaiczny Polak siłą rzeczy pozostawia sprawę rozpoznania rzeczywistości innym, którzy powinni tę pracę (śledzenie, analizowanie, prognozowanie) wykonywać za niego i dla niego. Tylko, że ci którzy powinni to robić, już dawno tego nie robią: politycy, partie, media traktują Polaków identycznie jak czynią to sieci handlowe i usługowe (od branży telefonicznej po turystyczną). Czyli jak frajera, którego należy wydoić. I Polacy to wiedzą: stąd przeszło połowa z nas w ogóle nie bierze udziału w demokratycznej orgii wyborów. Ci natomiast, co do urn chadzają, dzielą się na większość głosującą na przekór oraz otumanioną (wciąż mającą złudzenia) mniejszość. Tak właśnie powstaje gawiedź - niezorganizowany tłum miotany emocjami. Polityk świadomy natury gawiedzi, chcąc być skuteczny, ma do dyspozycji jedynie dwa narzędzia. Wzbudzić do rywala niechęć na tyle dużą, że zmusi to wyborcę do wyjścia z domu w dniu wyborów. Albo, tańcząc i śpiewając na wiejskich wiecach, przyobiecać cokolwiek. Najlepiej wszystko. Tu również przyszłość rysuje się klarownie.
*
Sensem analizy jest prognozowanie, jest to jednak zadanie na odrębny szkic. Warto natomiast zauważyć, że przyszły kształt ustroju Rzeczpospolitej tylko w niewielkim stopniu zależeć będzie od czynników wewnętrznych. Od dawna, od bardzo dawna nie jesteśmy - jako kraj - samodzielnymi twórcami własnego bytu. Dotyczy to również ostatniego dwudziestopięciolecia. W pojedynczych zaledwie wypadkach budowane przez nas struktury państwowe stanowiły coś więcej niż adaptację rozwiązań wymyślonych gdzie indziej. Dotyczy to również treści, którymi wypełniamy ramy instytucjonalne. Ale to również jest temat na odrębny tekst.
Mariusz Korejwo
Dr historii, pracownik Archiwum Państwowego w Olsztynie
Skomentuj
Komentuj jako gość