We Wrocławiu zakończyło się postępowanie dyscyplinarne wszczęte wobec nauczycielki z Zabrza, która miała czelność pojawić się w pracy ubrana na czarno. Co więcej, nieszczęsna kobieta opublikowała na swoim własnym portalu zdjęcie prezentując się w takim właśnie kolorze. Czerń nauczycielki z Zabrza nie była przypadkowa. Stanowiła znak afirmacji dla przetaczającego się jesienią 2016 r. przez Polskę "czarnego protestu". Rzecz przeszłaby bez echa, gdyby nie nadwrażliwość czujnego kolegi, też pedagoga, z tej samej szkoły. Nie tylko wniósł on donos do właściwej instancji ale zaopatrzył go dowodem w postaci rzeczonej fotografii, którą wcześniej "wykradł" po "włamaniu się" na internetowy profil koleżanki z pracy (takich właśnie wyrażeń użyły informujące o sprawie media).
Donos (bo trudno to nazwać inaczej) dotyczył rzekomego naruszenia zasady światopoglądowej neutralności, która formalnie obowiązuje w polskich szkołach, a którą złamać miała wspomniana nauczycielka. Ostatecznie, postępowanie dyscyplinarne uwolniło ją od zarzutu, co ważne, bo na identyczne "rozprawy" czeka ponoć szereg innych pań - nauczycielek.
O ile z oceną racji prezentowanych przy okazji "czarnego protestu" nie mam żadnego problemu (w połowie były kretyńskie, a w połowie po prostu bandyckie), o tyle nie mam ich również w ocenie prób sekowania uczestników protestu. Poziom zaangażowania w zwalczanie urojonych nawet problemów (tzw. prawa kobiet) dalece nie przekroczył w tym przypadku ani granic dopuszczonych prawem ani poczucia przyzwoitości. Ściganie kogokolwiek za fakt noszenia czarnego sweterka przypomina jako żywo praktyki jaruzelskie (wyłapywanie na ulicach ludzi z wpiętymi opornikami) albo carski zamordyzm, zakazujący noszenia tasiemek żałobnych po upadku Powstania Styczniowego. Również prezentacje fotografii na prywatnym profilu - jak rozumiem zastrzeżonego, skoro trzeba się było do niego "włamać", a zdjęcie "wykraść" - nie może stanowić podstawy do jakichkolwiek działań represywnych, nawet jeśli jest to tylko wewnętrzne postępowanie dyscyplinarne. Widzę tu więcej materiału oskarżycielskiego wobec kolegi "włamywacza" niż pobudzonej feministycznie nauczycielki.
*
Casus wrocławski mógłby być jeno kolejną dykteryjką z cyklu "popatrz pan, jacy to ludziska som" ale może też stanowić przyczynek do dyskusji dużo większej - na temat tego, po co w Polsce w ogóle istnieją szkoły publiczne. Jej rdzeniem musi być patologiczna ustawa zwana Kartą Nauczyciela, czyniąca podlegające jej grono nauczycielskie zbiorowiskiem świętych krów. Dokument ten skutecznie ugruntowuje przekonanie żywione przez większość środowiska (a na pewno przez działaczy ZNP), że szkoły są po to, aby nauczyciele mieli gdzie pracować - każda kolejna przebudowa systemu (wzbraniam się nazywać je "reformami") rozpatrywana jest przez pryzmat etatów, praw nabytych, osłon pracowniczych. Kolejną katastrofą jest syndrom misyjności, mętne pojęcie używane do rażenia każdego krytyka cechu nauczycieli. Ustawienie spraw wg klarownej formuły kontraktu pracowniczego (jasno określona płaca za wykonanie jasno określonego zadania) pozbawiłoby słabych i niedouczonych pedagogów gwarancji świętego spokoju, urzędników pola władzy, polityków zaś dużego segmentu socjalnego, łatwego do manipulowania i kupowania. Nikogo nie obchodzi, że formuła kontraktowa oddawałaby władzę nad szkołami ich dyrektorom, którzy z kolei zatrudniając personel musieliby dbać o rodziców, a ci wybierając placówki dla swoich dzieci, kierowaliby się kryteriami utylitarnymi, mierzalnymi. Nauczyciel pozbawiony "misji", obarczony w zamian za to zadaniem przygotowania uczniów do osiągania jasno skonkretyzowanych celów, nie byłby oceniany po kolorze garsonki, czy dżinsów. Ostatecznie nikogo nie obchodzą uczucia, jakie żywi mechanik wobec kota Prezesa, obchodzi nas wyłącznie to, czy sprawnie naprawi nasze siedemnastoletnie auto.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość