Prawda o Lechu Wałęsie nikogo nie wyzwoliła. Ci, którzy go bronili do tej pory, we wtorek 31 stycznia 2017 roku, po ogłoszeniu przez prezesa IPN wyników ekspertyzy grafologicznej Instytutu Sehna, bronili go jeszcze zajadlej. Ci, dla których od dawna było wiadomo, że TW „Bolek” to Lech Wałęsa, przyjęli tę wiadomość bez schadenfreude. Ja poznałem dwóch Wałęsów. Jeden Wałęsa, to ten, który w stanie wojennym był symbolem walki o wolność i „Solidarność” i drugi Wałęsa, który w III RP stał się symbolem zblatowania z postkomuną.
Pierwszy raz w życiu zobaczyłem i usłyszałem Lecha Wałęsę na żywo w sali kinowej klubu „Riviera Remont” w Warszawie jesienią 1980 roku. Było to pierwsze publiczne spotkanie Wałęsy w Warszawie po strajku sierpniowym. Sierpień 1980 roku zastał mnie w RFN. Po raz pierwszy w życiu zdobyłem paszport i wyjechałem za żelazną kurtynę, by zarobić na studia. I tam pewnego dnia zobaczyłem okładkę tygodnika „Der Spiegiel”, a na niej sowiecki czołg rozjeżdżający polskiego orła z koroną. Tak szansę zrywu sierpniowego Polaków oceniał Zachód. Mnie ogarnęła radość. Studia zacząłem w 1976 roku, roku „ścieżek zdrowia” w Radomiu i czułem, że kolejny wybuch jest kwestią czasu, a po wyborze Karola Wojtyły na papieża to uczucie było coraz silniejsze.
Po powrocie jesienią 1980 roku z RFN, jako student dziennikarstwa, natychmiast pojechałem na strajk okupacyjny Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku (protest służby zdrowia, oświaty i kultury). Starałem się być wszędzie tam, gdzie rodziła się „Solidarność”. Na to spotkanie z Wałęsą w klubie „Riviera” wszedłem, a raczej wdarłem się cudem, takie tłumy chciały zobaczyć przywódcę strajku w Stoczni Gdańskiej. Od pozostałych różniło mnie jedno. Ja nie przeżyłem na miejscu euforii sierpniowej i uwielbienia dla Wałęsy. Toteż zobaczyłem nie legendę a prostego robotnika, który z trudem klecił zdania po polsku. Ujął mnie wówczas trzeźwą oceną swoich możliwości intelektualnych, bowiem zapewniał zebranych, że jest tylko sztandarem, symbolem i po rejestracji związku poprowadzą go ludzie z odpowiednim przygotowaniem i wykształceniem. Jak się szybko okazało, tylko uwodził i zwodził.
Po raz drugi „na żywo” zobaczyłem Lecha Wałęsę, jak tłum niósł go na ramionach po zarejestrowaniu 'Solidarności” w sądzie. Stałem tam z przygotowanym z kolegą w akademiku napisem na zszytych prześcieradłach: „W razie czego odwołamy się do Sądu Ostatecznego”.
Po raz trzeci zobaczyłem Wałęsę na I Zjeździe NSZZ „Solidarność” w 1981 roku w gdańskiej Hali Olivii. Był to już pewny siebie lider, który zdecydowanie walczył o przywództwo związku. Odwiedziłem w trakcie zjazdu Stocznię i po rozmowie ze stoczniowcami było dla mnie oczywiste, że przewodniczącym musi zostać wybrany Wałęsa. Inne wyniku stoczniowcy by nie przyjęli. Muszę przyznać, że na zjeździe Wałęsa mi zaimponował. Podczas rundy pytań od delegatów, gdy na pytanie, czy wykona wolę większości, padła twarda odpowiedź: - „Nie! Jeśli uznam, że to ja mam rację!” A drugi raz, gdy delegaci przyjęli program „Samorządna Rzeczpospolita” zredagowany przez zespół Bronisława Geremka, a pan skwitował to z trybuny, zamykając Zjazd: - „Uchwaliliśmy piękny program, a teraz odłożymy go na półkę i zajmiemy się realnymi problemami” Tak, ten program był z ducha utopii socjalistycznej, w której nadal tkwili ludzie w młodości zaangażowani w budowę stalinizmu w Polsce, a w Sierpniu zaangażowali się w ruch „Solidarności”, pragnąc nim sterować. Już wówczas ta walka o rząd dusz była widoczna, a ujawniła się jaskrawo podczas burzliwego sporu o uchwalenie podziękowania „Solidarności” dla KSS KOR. Część delegatów domagała się włączenia do tej uchwały także innych grup tzw. opozycji demokratycznej (np. ROPCiO). O mały włos, a już wówczas doszłoby do rozłamu. Emocje ostudził ks. Józef Tischner. Wałęsa wybory na przewodniczącego wygrał, ale z trudem, po czym wyciął swoich oponentów.
Pierwsza moja wątpliwość pojawiła się, gdy Wałęsa podpisał akt kapitulacji po pobiciu Rulewskiego, gdy cały związek był zmobilizowany i gotowy do strajku generalnego. To był koniec „Solidarności”.
Za to w stanie wojennym zapisał Wałęsa piękną kartę. Nie zdradził „Solidarności”. Dlatego na nic się zdały wysiłki SB, by go zniszczyć. Annie Walentynowicz internowanej w Gołdapi, podrzucono donosy TW „Bolek”. Pani Anna podarła je i wrzuciła do kibla. Na nic się też zdało wysłanie kopii donosów do Komitetu Noblowskiego w Sztokholmie, co tylko opóźniło przyznanie pokojowej nagrody Nobla o rok. Oczywiście dziwne wrażenie zrobił na mnie List kaprala Wałęsy do gen. Jaruzelskiego, ale już taśmy z nagrania rozmowy w Arłamowie Lecha Wałęsy z bratem na nikim nie zrobiły wrażenia. Ludzie odebrali je jako spreparowane przez SB, ja zresztą też.
Po raz czwarty zobaczyłem Wałęsę bezpośrednio dopiero w sierpniu 1988 roku podczas strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, w którym uczestniczyłem. Wcześniej byłem na strajku w Hucie im. Lenina, który zomowcy rozbili 1 maja. W Hucie strajkowała garstka ludzi i ciągle istniała groźba, że strajk się załamie i hutnicy pójdą do domu. To samo zobaczyłem w stoczni: strajkowała garstka stoczniowców. Dużo młokosów, którzy nic nie mieli do stracenia, radykalnie antykomunistyczni oraz stara, wypróbowana gwardia najwierniejszych członków „Solidarności”. To tam, w stoczni, pierwszy raz, a nie z książki historyków IPN, dowiedziałem się od działacza Wolnych Związków Zawodowych, że strajk w Sierpniu 1980 roku uratowały trzy dzielne kobiety (trzy „sztuki”) - Anna Walentynowicz, Alina Pieńkowska i Ewa Osowska, po tym jak Wałęsa ogłosił jego zakończenie.
Pamiętam, słuchałem tego człowieka, bodajże Kazimierza Szołocha, z niedowierzaniem. Nigdzie nikt o tym nie napisał! A tyle się tekstów ukazało o strajku w Sierpniu 1980 roku! Po latach się okazało, że reporterzy obecni wtedy w Stoczni, ale i Oriana Fallaci, dla „dobra Solidarności” wiele rzeczy ukryli i przemilczeli. W sierpniu 1988 roku stocznia była otoczona kordonem ZOMO. Żadnych gdańszczan pod słynną bramą. I nas garstka w Stoczni Gdańskiej oraz garstka w sąsiedniej Stoczni Remontowej, która przyłączyła się dzięki piosenkarzowi Piotrowi Szczepanikowi, a nie Wałęsie. Przez cały czas trwania tego strajku czułem się jakbym statystował w jakimś przez kogoś wyreżyserowanym spektaklu. Wystarczyłby jeden rozkaz i zomowcy by nas roznieśli. Ale tym razem rozkaz nie padał, tylko pojawiali się emisariusze z Warszawy (mec. Władysław Siła-Nowicki, Bronisław Geremek), którzy po spotkaniu z Wałęsą sam na sam, wyjeżdżali bez słowa, (bracia Kaczyńscy byli na miejscu, bo co jakiś czas zjawiali się w stoczni). Jednego dnia Wałęsa pochwalił się nam, że znów przeskoczył płot stoczni, jak wówczas - w Sierpniu 1980 roku, by nas odwiedzić, bo w sierpniu 1988 roku nie był z nami cały czas w stoczni, tylko odwiedzał strajkujących. Bez problemów wchodził i wychodził ze stoczni, więc po co skakał przez płot? Kolejny emisariusz z Warszawy przywiózł Wałęsie zaproszenie na spotkanie od gen. Kiszczaka. Do dziś pamiętam to napięcie, w jakim oczekiwaliśmy na powrót Wałęsy. I do dziś pamiętam te okrzyki „zdrada!” gdy ogłosił koniec strajku. Wszyscy żyli wspomnieniami tamtego sierpniowego strajku z 1980 roku i byli przekonani, że znów, tak jak wówczas, władza przyjedzie do stoczni i będzie negocjować przy otwartej kurtynie. Nic dwa razy się nie zdarza...
Teraz miało to być spotkanie przy okrągłym stole. Do Okrągłego Stołu usiedli wyznaczeni przez Wałęsę ludzie, a nie mający demokratyczny mandat, członkowie Komisji Krajowej, wybrani na I Zjeździe NSZZ „Solidarność”. Do kontraktowego Sejmu też weszli tylko ci, z którymi ustawił się Wałęsa do zdjęcia. Tym samym Wałęsa stał się twórcą i założycielem III RP i na niego spada główna odpowiedzialność za jej bilans. Do dziś pamiętam to przerażenie Bronisława Geremka i działaczy jego obozu politycznego druzgocącą klęską w wyborach do Sejmu kontraktowego kandydatów PZPR. Przerażenie, że ten sukces poderwie i uskrzydli naród, który wyjdzie na ulice, jak w Pradze, jak w Berlinie, jak w Budapeszcie, zajmie siedzibę MSW, zabezpieczy archiwa i przeprowadzi dekomunizację.
Na szczęście nie doszło do takiego „barbarzyństwa” jak w innych demoludach. Udało się naród utrzymać w karbach. Esbecy mogli spokojnie palić archiwa pod okiem ministra Krzysztofa Kozłowskiego. Czy zamordowanie ks. Sylwestra Zycha (zginął 11 lipca 1989 roku), też miało być ostrzeżeniem? A zamordowanie, tuż przed Okrągłym Stołem, ks. Stefana Niedzielaka, kapelana Rodzin Katyńskich i ks. Stanisława Suchowolca, duszpasterza "S" białostockiej, miało być oprawą do wznoszonych toastów w Magdalence?
Posłuszni Geremkowi posłowie OKP wybrali ze szwajcarską precyzją, 1 głosem, autora stanu wojennego, współwinnego masakry grudniowej, gen. Wojciecha Jaruzelskiego, na pierwszego prezydenta III RP. Jedyne, co się Wałęsie chwali w tym czasie, to storpedowanie projektu - marzenia Michnika-Geremka-Kuronia, by powołać rząd koalicyjny z PZPR.
Zobaczyłem Wałęsę ponownie w tej samej Hali Olivii, w 1990 roku, na II Krajowym Zjeździe Delegatów "S". To dziwne, skoro II, to sprawozdanie powinni byli złożyć członkowie Komisji Krajowej wybrani na I Zjeździe. Jednak wielu z nich nie było obecnych. Znaleźli się na marginesie życia, w kraju albo na emigracji. Hala była ta sama, ale wszystko było już inne. Nie czuło się radości. Przeciwnie. Delegaci codziennie idąc na obiad do stołówki mijali olbrzymi napis na murze: „Gwiazda, miałeś rację!” Z przygaszonymi nastrojami delegatów kontrastowało upojenie świeżo upieczonych ministrów rządu Tadeusza Mazowieckiego, którzy w kuluarach zjazdu opowiadali (Jan Lityński), jak obawiali się oporu urzędników, a tu okazało się, że urzędnicy kłaniają im się w pas i jedzą im z ręki. I pamiętam pointę wystąpienia Wałęsy zamykającego Zjazd (tym razem Wałęsa wygrał wybory na przewodniczącego w cuglach, był jedynym kandydatem). Na Zjeździe głośno wyraził swoje pragnienie zostania prezydentem i zaproponował, by sztandary „Solidarności” oddać do muzeum. Dał do zrozumienia, że „Solidarność” odegrała swoją rolę i przestała być potrzebna.
Gdy Wałęsa wystartował w wyborach prezydenckich, obiecując przecięcie siekierą „grubej kreski”, zaangażowałem się w jego kampanię. Uwierzyłem, tak jak miliony Polaków, że przerwie transformację Polski z systemu socjalizmu realnego w system „czerwonego kapitalizmu” z uwłaszczoną nomenklaturą, z wąską warstwą oligarchów i morzem biedoty, jak w republikach bananowych, że odsunie od stanowisk publicznych funkcjonariuszy państwa totalitarnego i otworzy
archiwa SB. Aż tu nagle, w sondażach jak burza zaczął iść do góry „człowiek znikąd” Stan Tymiński. W I turze pokonał Tadeusza Mazowieckiego, premiera „pierwszego, niepodległościowego rządu III RP”. Z czego wynikał ten zaskakujący sukces „człowieka z Peru”? Jeździłem po całym kraju śladami Tymińskiego, by sobie odpowiedzieć na to pytanie, odbyłem dziesiątki rozmów z ludźmi, którzy zaangażowali się w jego kampanię. Z jednej strony roiło się w jego sztabach od esbeków i oficerów (L)WP, ale to, co najbardziej mnie zadziwiło, to obecność w sztabach byłych działaczy „Solidarności”, którzy walczyli z komuną do końca. W 1989 roku poczuli się przez Lecha Wałęsę zdradzeni, rozczarowali się Polską postokrągłostołową. Na Tymińskiego głosowała ta część społeczeństwa, która popadła w nędzę. Jedyne, co nowa Polska im oferowała na pocieszenie, to były zupy Kuronia.
Przed II turą wyborów jakimś cudem udało mi się dostać na debatę telewizyjną z Wałęsy z Tymińskim. Wałęsa był bardzo zdenerwowany, mimo że prowadzący Michał Komar (syn gen. Komara, wieloletniego funkcjonariusza komunistycznych służb specjalnych, szefa wywiadu wojskowego i wywiadu cywilnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego oraz dowódcy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, o czym wówczas nie wiedziałem, mój Boże, ile ja wówczas rzeczy nie wiedziałem!) dopuszczał do zadawania pytań wyłącznie wcześniej wyznaczonych dziennikarzy. Ja przez całe spotkaniem trzymałem rękę w górze, ale Michał Komar mnie nie widział. Dzisiaj wiem, że tu nie było żadnego przypadku. Wałęsa był piekielnie zdenerwowany „czarną teczką” Tymińskiego. Gdy już po II turze udało mi się dotrzeć do Tymińskiego (nikomu wcześniej nie udzielił wywiadu), wyjął z czarnej teczki tygodnik „Szpilki” z rysunkiem na okładce pary ślubnej idącej do ołtarza. W roli pana młodego gen. Jaruzelski, prowadzący do ołtarza pannę młodą, Lecha Wałęsę.
Prezydentura Wałęsy, to było coś potwornego, jakaś tragifarsa. Gdy Wałęsa karlał, „lewa noga”, którą odbudowywał – rosła i rosła, aż kopniakiem wywaliła z Pałacu Prezydenckiego Wałęsę wraz dworzanami: „kapciowym”, Falandyszem i ks. Cebulą.
Potem były hucznie obchodzone imieniny w domu Wałęsy na Polanki w Gdańsku, który stały się świętem elity III RP. Aż znalazło się dwóch odważnych historyków IPN, którzy ośmielili się zamachnąć na reputację Wałęsy, człowieka, który sam jeden obalił jeden z najstraszniejszych systemów totalitarnych na kuli ziemskiej, laureata pokojowej nagrody Nobla, doktora honoris causa setki najważniejszych uczelni na świecie. Elity III RP odsądziły Cenckiewicza i Gontarczyka od czci i wiary, omal nie zlikwidowano wówczas IPN-u.
A kropkę nad „i” postawiła żona „człowieka honoru”, gen. Kiszczaka.
Jaki to materiał na film. Kto go nakręci?
Adam Socha
Skomentuj
Komentuj jako gość