„Złodzieje", „Stop banksterom", „Banki kpią z prawa i Polaków" – to tylko kilka haseł, jakie przedstawiciele ok. 550 tysięcy tzw. frankowiczów nieśli na transparentach w już dwóch warszawskich protestach przeciwko instytucjom bankowym.
W mediach mainstreamowych dominuje obraz frankowiczów – osób, które zaciągnęły tzw. kredyty frankowe – jako cwaniaków i malkontentów, którzy najpierw skorzystali z nadarzającej się okazji, aby uzyskać tanio kredyty, a teraz - gdy koszty obsługi zadłużenia nieznacznie wzrosły - chcą przerzucić ciężar jego spłacania na resztę obywateli. Na czym polega tzw. kredyt frankowy? O co toczy się od wielu miesięcy zacięty spór między frankowiczami a bankami? I czego tak naprawdę oczekują frankowicze?
Boom na tzw. kredyty frankowe rozpoczął się w 2005 r. – ich zaletami miały być niższe oprocentowanie w porównaniu do kredytów złotówkowych oraz niski, stabilny kurs franka szwajcarskiego (CHF). Dzięki temu klienci otrzymywali kredyty o wysokiej wartości przy relatywnie niskich kosztach, banki zaś udzielając dużej liczby takich kredytów zarabiały na oprocentowaniu. Pierwszy problem pojawił się, kiedy w ślad za podobnymi wyrokami w innych krajach europejskich Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta orzekł, że część zapisów z umów na tzw. kredyty frankowe stanowią klauzule abuzywne, czyli niedozwolone. Konflikt interesów znacząco nasilił się, gdy kurs franka szwajcarskiego z rekordowo niskiego, tj. nieco ponad 2 zł, wzrósł niemal dwukrotnie, na czym stracili kredytobiorcy, a zyskały banki.
Na początek należy wyjaśnić, że wbrew obiegowej opinii tzw. kredyt frankowy nie jest kredytem walutowym: bank nie nabywa obcej waluty od podmiotu trzeciego i nie pożycza klientowi pieniędzy w tej obcej walucie. Kredyt denominowany we franku szwajcarskim to inaczej kredyt udzielony w złotówkach, którego suma wyliczana jest jako równowartość określonej kwoty wskazanej we franku szwajcarskim. Tym samym ostateczna wartość kredytu kształtuje się dopiero w dniu uruchomienia kredytu i uzależniona jest od kursu waluty obcej na dany dzień. Wysokość raty kapitału do spłaty również zostaje określona dopiero w dniu wymagalności tej raty – nie zaś w dniu podpisania umowy. A zatem, w uproszczeniu, jeżeli w dniu uruchomienia kredytu o równowartości 100 000 CHF frank kosztuje 2 zł, to kredytobiorca uzyskuje 200 000 PLN. Ale jeżeli w dniu przypadającym na spłatę zobowiązania kurs franka wzrasta do 3 zł, to i całe główne zobowiązanie zwiększa się do 300 000 PLN. I odwrotnie – jeżeli kurs franka spada, to wysokość kapitału zmniejsza się. De facto jednak kredytobiorca podpisując umowę nie wie, ile ostatecznie będzie musiał zwrócić w przyszłości bankowi.
Powyższy mechanizm wskazuje na spekulacyjny charakter tzw. kredytu frankowego i od lat budził wątpliwości prawników. Dopiero jednak gwałtowny, dwukrotny wzrost kursu franka szwajcarskiego i związane z nim pogorszenie sytuacji finansowej tysięcy rodzin spowodowały, że w całej Europie pochylono się nad pytaniem: czy tzw. kredyty frankowe w ogóle spełniają definicję kredytu, czy też należy uznać je za instrumenty finansowe?
Kredytem bankowym jest umowa między bankiem a kredytobiorcą, na podstawie której bank pożycza ściśle określoną kwotę pieniędzy (kapitał) na określony czas, kredytobiorca zaś zobowiązuje się zwrócić kwotę kapitału wraz z należnym bankowi wynagrodzeniem w postaci prowizji i odsetek. Kwota kapitału nie ulega zatem zmianie i jest znana obu stronom w chwili podpisywania umowy.
Instrumentami finansowymi z kolei są wszelkiego rodzaju umowy, na podstawie których powstają aktywa finansowe u jednej ze stron i zobowiązania finansowe albo instrumenty kapitałowe u drugiej strony, np. papiery wartościowe. Wyróżnia się pochodne instrumenty finansowe, czyli takie których wartość jest uzależniona np. od kursów akcji czy kursu waluty. Jednym z nich jest przykładowo kontrakt różnicowy – umowa pomiędzy sprzedającym i kupującym zakładająca, że sprzedający zapłaci różnicę między aktualną wartością (w dniu wykonania kontraktu) ściśle określonych aktywów, a ich wartością w dniu zawarcia kontraktu (jeśli różnica jest ujemna, to różnicę płaci kupujący sprzedającemu).
Kredyt czy finansowy instrument pochodny – którą z tych form prawnych bardziej przypomina tzw. kredyt frankowy?
Odpowiedź na powyższe pytanie jest kluczowa dla rozstrzygnięcia konfliktu między bankami a frankowiczami. Prawo unijne nałożyło bowiem na podmioty oferujące usługi inwestycyjne (obejmujące instrumenty finansowe) szereg specjalnych obowiązków informacyjnych, mających na celu maksymalną ochronę interesu klienta (m.in. obowiązek oceny wiedzy i doświadczenia klienta w zakresie oferowanych usług inwestycyjnych). Uznanie tzw. kredytów frankowych za instrument finansowy byłoby zatem niekorzystne dla banków, które musiałyby ponieść prawne i ekonomiczne konsekwencje nieprzestrzegania przepisów przy zawieraniu umów. Obecnie powyższy spór prawny rozstrzyga Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w wyniku zapytania prawnego węgierskiego Sądu Najwyższego.
Koniecznie należy zwrócić również uwagę na drugi kontrowersyjny aspekt udzielanych w Polsce tzw. kredytów frankowych. Banki stosowały bowiem w umowach kredytowych klauzule uznawane od 2009 r. przez Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumenta za abuzywne (niedozwolone). W szczególności kontrowersje wzbudził zapis stanowiący, iż kredytobiorca zobowiązuje się spłacić kwotę kredytu z zastosowaniem kursu sprzedaży CHF obowiązującego w dniu płatności raty kredytu zgodnie z tabelą kursów walut danego banku. Miernikiem wysokości raty nie był zatem żaden obiektywny czynnik, np. średni kurs NBP, lecz dowolnie przyjęty przez bank, przy czym nie informowano klienta o zasadach ustalania kursu danej waluty. W konsekwencji banki mogły dodatkowo zarabiać na tzw. spreadzie, czyli różnicy między średnim kursem NBP a „bankowym" kursem waluty. Jednocześnie banki nie zgadzały się na spłatę zobowiązań bezpośrednio we frankach szwajcarskich. Sytuację tę nieco poprawiła tzw. ustawa antyspreadowa, przyjęta w 2011 r. Umożliwiła ona kredytobiorcom spłatę kredytu we frankach samodzielnie kupionych w dowolnej instytucji oraz nałożyła na banki obowiązek zapisywania w umowie kredytowej wartości spreadu, po którym bank będzie sprzedawał klientowi walutę. Do dziś jednak banki stosują w umowach tzw. klauzule abuzywne.
Mimo powyższych wątpliwości prawnych oraz ewidentnie bezprawnego działania banków, polskie władze oraz media mainstreamowe przyjęły de facto „probankową" retorykę. Wbrew zapewnieniom o wsparciu i zrozumieniu dramatycznej sytuacji frankowiczów, w sprawie będącej przedmiotem rozstrzygnięcia TSUE polski rząd wydał 25-stronicowe stanowisko odrzucające teorię o tzw. kredytach frankowych jako instrumentach finansowych i przerzucające całkowicie skutki gwałtownego skoku kursu franka na kredytobiorców. Jednocześnie w mediach lansowano obraz frankowiczów jako spryciarzy domagających się pomocy finansowej państwa. Tymczasem frankowicze przede wszystkim żądają pomocy władz w egzekwowaniu stosowania prawa powszechnie obowiązującego – tzw. ustawy antyspreadowej i wyroków sądowych. Proponują również, aby wartość zobowiązań głównych przeliczyć według kursu franka z dnia zawierania umowy kredytowej. Nieprawdą jest przy tym mit o narażeniu banków na straty – podstawowe źródło zarobku banku przy udzielaniu kredytu stanowi bowiem jego oprocentowanie (odsetki). Na gwałtownie rosnącym kursie franka banki dodatkowo wzbogaciły się kosztem kredytobiorców - bez wcześniejszego ryzyka i kosztu nabycia waluty obcej. Następnie, powtarzaną obiegowo opinię, że raty tzw. kredytów frankowych nie wzrosły, a zatem frankowicze nic nie stracili, przesłania fakt, że w sposób znaczący, niekiedy dramatyczny, powiększyło się całkowite saldo zaciągniętego kredytu. W wielu przypadkach przekracza ono wartość nieruchomości stanowiącej zabezpieczenie hipoteczne kredytu. Powyższe oznacza, że kredytobiorca do końca okresu kredytowania, czyli praktycznie do końca życia nie ma żadnych szans np. sprzedaży nieruchomości, na którą zaciągnął kredyt. W razie zaś wystąpienia niewypłacalności kredytobiorcy - dłużnika bank zaspokoi się nie tylko z hipoteki, ale sięgnie również do całego majątku kredytobiorcy. I choćby na następny dzień kurs franka spadł – bank nie zwróci klientowi różnicy. Niektórzy podkreślają, że banki przewidziały takie okoliczności, z góry wiedząc, że nie ryzykują na ewentualnej utracie wartości nieruchomości czy wzroście kursu franka.
„Mogli wziąć kredyt w złotówkach" – to kolejny mit warty rozwiania.
Banki skutecznie utrudniały wzięcie kredytu w polskiej walucie, ustanawiając bardzo restrykcyjne warunki udzielenia takiego kredytu, a jednocześnie kusiły i zachęcały klientów do tzw. kredytów frankowych. W rezultacie osoby niemające zdolności kredytowej przy kredycie złotówkowym bez problemu dostawały tzw. kredyt frankowy. Znacznie wyższe były też prowizje pośredników za udzielenie „kredytu we franku szwajcarskim" niż w polskiej walucie. Klienci byli też wprowadzani w błąd przez banki w zakresie ewentualnego ryzyka. Wielu frankowiczów twierdzi, iż przy zawieraniu umów na pytania o ryzyko wahania kursu waluty było zapewnianych o tym, że frank szwajcarski należy do najbardziej stabilnych walut i ewentualne nawet maksymalnie 10-procentowe wahania nie wpłyną negatywnie na sytuację kredytobiorcy.
Na koniec należy zwrócić uwagę, że obecna sytuacja na rynku walut obcych uniemożliwia większości osobom przewalutowanie kredytu i tym samym zapobiegnięcie dalszemu wzrostowi zadłużenia – mało komu bowiem w ciągu kilku lat dwukrotnie zwiększyła się zdolność kredytowa.
Obserwując obecne działania polskiego rządu, bezradność polskich sądów i Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów los frankowiczów wydaje się być przesądzony. Ich ostatnia nadzieja tkwi w Trybunale Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Czy organ ten jednak nie ugnie się pod presją lobby bankowego i obiektywnie oceni sytuację? Czas pokaże. Niewątpliwie jednak żadna ze stron nie odpuści tej walki łatwo.
Magdalena Olek
(tekst ukazał się w czerwcowym numerze miesięcznika "Debata")
Skomentuj
Komentuj jako gość