Śniegi zeszły, zaczyna się wiosna, a wraz z nią ożywa odwieczny narodowy i kolejny z polskich nierozwiązywalnych problemów, czyli wszechobsranie. Dobrze zakonserwowana, kumulowana miesiącami materia obejmuje krajobraz w posiadanie oraz ubogaca w nieoczekiwane związki organiczne podeszwy obuwia mieszczan. Nie da się, tego się po prostu nie da załatwić.
Co wydaje się nowe, to fakt, że owo panspołeczne zagadnie wdziera się na coraz to wyższe rejestry: oto debatują w temacie składy sądów powszechnych (można, czy nie można robić kupy?), municypia i administracje osiedli eksperymentują z zakazami; rodzą się na pniu sąsiedzkie wojny. No, naród nam się dramatycznie dzieli po raz kolejny.
Jako zapalony czytelnik dzieł Churchill'a żyję sobie w przeświadczeniu, które coraz bardziej wyobcowuje mnie z otoczenia. Takim oto, że w zasadzie nie istnieją sprawy, których nie da się załatwić. Rozwój technologii (również tych dot. organizacji wielkich zbiorowisk ludzkich), wolna myśl człowiecza, a zwłaszcza konieczność sprawiają, że każdy problem – prędzej, czy później – znajduje swoje rozwiązanie. Proces na ogół obejmuje stadium rozpoznania kłopotu, wypracowania rozwiązania, a na koniec: zastosowania tego ostatniego w praktyce. Da się dostrzec, że różnica pomiędzy ludami cywilizowanymi a dzikimi właśnie na tym polega, na podejmowaniu trudu zmożenia przeciwności.
Gdzie więc my jesteśmy ?
Pamiętam świetnie okres „ludowy", kiedy wszystko było za darmo. Np. woda w kranie. Efekt darmowości łatwy do przewidzenia: wiecznie lejąca się woda, czy jest, czy nie ma potrzeby. Proste, a jakże skuteczne rozwiązanie bazujące na zindywidualizowaniu kosztów poprzez olicznikowanie odbiorców dokonało u nas kopernikańskiej rewolucji. Dziś nikt, kto ma do czynienia z rachunkami z wod-kanu, nie pozwoli sobie nawet na dobową tolerancję dla pokapywania z kranu. Znaczy: jednak się da.
Tyle, że ów triumf nie ma zbyt licznego rodzeństwa. No bo tu jednak ciągnie mocno od Wschodu. Znajomy (ale dobrze wprowadzony w temat) opowiadał mi o – delikatnie rzecz ujmując – bałaganie w zakresie realizacji tzw. ustawy śmieciowej. Kompletnie nikt nad tym nie panuje, co sprawia, że puryści dbający o segregowanie odpadów we własnym domostwie wyglądają na kompletnych idiotów, bo liczeni są identycznie, jak ci, którzy aż takimi purystami nie są. To, oczywiście, tylko przykład.
Zwycięski opór materii, ów doczesny triumf psiego gówna nad nami wszystkimi, jest tyleż efektem niedowładu społecznego, co matematycznie niepoliczalnej trajektorii, po której poruszają się myśli kierowników machinerii państwowej, czyli urzędów. Przywołana Polska Ludowa, chociaż budowała świetlaną, bezklasową przyszłość (i wysłała Hermaszewskiego w kosmos), nie była w stanie podołać siłom rosnącego popytu na masło i papier toaletowy. W epoce postnowoczesnej (he, he) metafizyka indolencji nie może operować terminami typu „brakoróbstwo", „spekulanci", „trudności obiektywne", nie tylko dlatego, że anachroniczne. Bardziej dlatego, że nijak mają się do założeń fundamentalnych: o rosnącej potędze, sukcesie ćwierćwiecza i w ogóle morzeł w każdej dziedzinie. A jeśli tak, to nie może istnieć problem psiego gówna – no, nie pasuje!
Operuje się więc technikami o wiele bardziej perfidnymi, chociaż o proweniencji zaskakująco starożytnej. Jedną z nich jest wszędobylski kreacjonizm, a ściślej – słowotwórstwo. To Ojciec narodu i prezydent wszystkich wolnych Europejczyków dał nam przykład ot, choćby płodząc w swym genialnym umyśle termin „przejezdności dróg". W zasadzie wszystko się zgadza, już magowie z „Czarnoksiężnika z Archipelagu" nauczali, że nazwanie przedmiotu jest równoznaczne z powołaniem go do życia. Tworzenie bytów z powietrza ma swoją ekstraklasę. Wejście na wyższy poziom zapewnia rytuał głosowalności, który w świecie widomym jest dzisiaj tabu niepodważalnym. Uchwała arytmetycznej większości jest cudem przemiany nie znanym w świecie naturalnym, ale ten ostatni też można przegłosować. Skoro koalicyjna emanacja narodu twierdzi, że to co nie posegregowane, właśnie że jest posegregowane, to żaden zapluty szczyl, wróg demokracji, racji mieć nie może. Teorie czyniące z jednolitości wyższe stadium różnorodności już przerabialiśmy – z miernym skutkiem. Praktyka aktualna dowodzi jednak, że jest ona nadal pociągająca dla wielu. Podobnie jak przekonanie o własnej nieomylności. Demokratycznie przegłosuje się, że wątpliwej legalności mandaty radnych są OK i nikt nie ma prawa się przyczepić. A przeciwko psiej kupie wystosuje się jednoznaczną w tonie rezolucję potępiającą.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość