I to jedyne, co można sensownego o nich napisać. Nędza premierzycy bije od każdego jej słowa, gestu, z każdego jej wystąpienia publicznego. To już nawet nie o brak charyzmy idzie, ale o brak osobowości w ogóle. Nie chce się wierzyć w aż taką diaboliczność byłego premiera Tuska, bo pewnie wyszło niechcący, ale wyznaczając Ewę Kopacz jako następcę, ułatwił swoim wyznawcom głoszenie tez o własnej wielkości. Na takim tle wielkość przychodzi bowiem tanio.
Niezbadane pozostaje zagadnienie, czy próba przedstawienia pani premier jako Żelaznej Damy stanowiła wyraz zapierającej dech arogancji, czy ignorancji. Raczej to pierwsze, bo w obiegu propagandowym zupełnie oczywiste - wydawałoby się - pojęcia, terminy, odniesienia, błyskawicznie tracą znaczenie. Jakiekolwiek. Stąd np. można otwarcie i pod własnym nazwiskiem głosić, że Donald Tusk jest „mężem stanu". Odsyłanie do słownika nic nie da; liczy się siła głosu, nie – słuszność.
Być może powinna zostać napisana książka o marności politycznej w III RP. Materiału nie zabraknie. Wzbogacony on został ostatnio o wspominki niejakiej Isabel, do niedawna partnerki życiowej premiera Marcinkiewicza. Wredne, bo wredne, ale dowodzą przynajmniej dwóch rzeczy. Że sama pani Olchowicz nie jest aż tak infantylna, tak miernie uposażona intelektualnie, jak się do niedawna wydawało oraz że pewne podejrzenia, co do natury Kazimierza Marcinkiewicza znajdują potwierdzenie. Te wszystkie „pamiętaj Izabel, ja byłem premierem" stanowią egzemplifikację małości człowieka, a zdefiniowanie jego postawy jako „mapeta" (czyli pacynki, którą można kręcić) dziwnie współgrają z przydomkiem „zetafon" nadanemu Marcinkiewiczowi przez zupełnie innych autorów.
Rząd pozbawiony jest charakteru, a więc i inicjatywy. Nie licząc okładki w babskim pisemku, całe premierowanie Ewy Kopacz to jak na razie dwie duże wewnątrzkrajowe batalie o kasę, obydwie zresztą przez rząd przegrane. Dobrze zorganizowane lobbies zawodowe wiedzą, że w roku wyborczym władza nie podskoczy, więc biorą, co chcą, atakując w ciemno. Ciekawe jednak, że rząd tego nie wie, bo przynajmniej konflikt z górnikami wywołał sam, przez nikogo nie prowokowany.
W tym wszystkim interesująca jest postawa mediów. Zacząć by należało od smętnej skądinąd puenty, że funkcja dziennikarska przekaziorów znajduje się w fazie uwiądu. Jeśli bowiem dziennikarstwo rozumieć jako pracę wykonywaną (drogą weryfikacji informacji, opinii, itd.) w celu objaśniania odbiorcom świata, to trzeba skonstatować, że stanowi ona obecnie ledwie margines funkcji mediów. Ich funkcją zasadniczą dzisiaj jest entertaining, czyli komercha. Funkcją drugą natomiast agitacja i propaganda. Zadania stricte dziennikarskie miotają się w ogonie, a w części (większości?) mediów w ogóle pozostają nieuchwytne. Dobitnym przykładem jest tutaj konstrukcja misyjnych „Wiadomości". Materiał z antypodów, wciskany gdzieś na koniec wydania potrafi być obiektywny i w miarę rzeczowy; istotne wiadomości dot. krajowej polityki wewnętrznej – nigdy.
I nie chodzi tylko o stronniczość mediów, bo stronniczość stanowi zaledwie element zagadnienia. Przecież i w TVN zdarzają się ataki na rząd, nieprzychylne komentarze wobec ludzi Platformy, nagłe akcje wyciągania z niebytu wydarzeń, wątków, o których na ogół się nie mówi. Ale to wszystko robione jest nie w imię rzetelności przekazu, ale w imię jakiegoś konkretnego manewru PR-owskiego. Pozostaje więc tym samym, tj. manipulacją.
Skala stosowania tej ostatniej w III RP jest gigantyczna, o wiele nawet większa niż przyznają najzagorzalsi krytycy systemu. Aby zrozumieć tak postawioną tezę, warto przeanalizować losy informacji o kilku wydarzeniach ostatnich miesięcy, z których każde powinno wywołać polityczne trzęsienie ziemi. Oczywiście, nic takiego nie nastąpiło. A przecież nocna próba zmiany ustawy zasadniczej (nieudana), transport przez Polskę wraku zestrzelonego przez rosyjskie wojsko samolotu pasażerskiego, przesłuchanie prezydenta kraju na okoliczność form działania Wojskowych Służb Informacyjnych, to wszystko wydarzenia z zakresu polityki realnej (nie PR-owskiej), z których każde mogło stanowić dźwignię zmiany. Wobec takich „atomówek" za detal uznać można sposób w jaki krajowe media potraktowały informacje o masowych, długotrwałych protestach w krajach bogatego Zachodu przeciw podnoszeniu wieku emerytalnego. O wiele mniej liczny, i mniej istotny z punktu widzenia Polaka, marsz VIP-ów zorganizowany jako manifestacja poparcia dla satyrycznego pisemka, transmitowany był u nas na żywo.
Wracając do wydarzeń z roku bieżącego: sprzedawany Polakom obraz rządowego konfliktu z lekarzami i górnikami uzależniony jest od interesu nadawcy, a nie odbiorcy. Nie tylko tenor, ale i treść przesłania zależy od tego, czy się władzę kocha (wtedy górnicy / lekarze są niedobrzy), czy się jej nie kocha (wówczas górnicy / lekarze są bohaterami). Chcąc pozostawać w prawdzie, należy przyznać, iż nie brakuje innych prób opisania sytuacji, ale należą one do strefy niszowej.
Tymczasem wydaje się, że trafniejsza od narracji o władających i rebeliantach, byłaby narracja opowiadająca o walce o większy kawałek mięcha. O grubszy stek. Albo o konkurujących ze sobą grupach łupieżczych.
Cech górniczy, podobnie jak cech medyków, bierze raz po raz resztę podatników w jasyr wyduszając w ten sposób jarłyk od państwowego molocha. Po wypłaceniu okupu, zakładnicy zostają z lekka rozpuszczeni po okolicy, ale nie za daleko, no bo sytuacja może się powtórzyć. W warunkach organizacyjnych państwa polskiego w ciemno wiadomo, że się powtórzy. Rząd, który nie ma przecież monopolu na łupienie poddanych, co jakiś czas musi w mniej lub bardziej bojowych warunkach negocjować granice obszarów łupienia. Przypomina to cokolwiek organizację świata bandyckiego, gdzie ustalone zony pobierania okupu bywają renegocjonowane w krwawych walkach.
Jakkolwiek nie zakończyłyby się ww. spory - zwycięstwem NFZ nad Porozumieniem Zielonogórskim, rządu nad związkami górniczymi, czy odwrotnie - nie ma to żadnego znaczenia dla naszego stadka. Zagródka nie będzie obszerniejsza, trawka bardziej zielona, a woda w poidełkach świeższa.
Melchior
Skomentuj
Komentuj jako gość