Z dyrektorem Teatru im. Jaracza w Olsztynie Zbigniewem Brzozą rozmawia Adam Socha
- Czy z takim występem posłów na schodach teatru, 31 maja, żądających odwołania dyrektora, spotkał się Pan wcześniej w swoje długiej karierze?
Zbigniew Brzoza: Pierwszy raz.
- Czy podobnie zaczęła się awantura, gdy był Pan dyrektorem Teatru Nowego im. K. Dejmka w Łodzi, w 2008 roku?
ZB: W Łodzi to nie politycy stali pod teatrem, ale mieszkańcy i widzowie w mojej obronie. To były stojące, milczące pikiety. Było tak dużo ludzi, że trzeba było ulicę zamknąć. W mojej obronie młodzież malowała murale, rymowane napisy na chodnikach. Jest to opisane w Encyklopedii Teatru Polskiego, pod moim nazwiskiem.
- Jakie Pan wyciągnął wnioski z tego, co przeżył w Łodzi?
ZB: Podobne wnioski, nasuwają się z lektury dyskusji o olsztyńskim teatrze. Spór się toczy między dwoma poglądami na teatr. Jeden, wychodzi z przekonania, że teatr finansowany z podatków jako instytucja publiczna, powinien służyć społeczeństwu. Powinna rozmawiać z publicznością, podejmować ważne tematy, proponować sztukę wysoką i wprowadzać w świat pojęć kulturowych. My nie przypadkowo gramy dużo literatury polskiej. Jej różnorodność jest skarbem naszej kultury. Dostęp do niego daje sztuka teatru na najwyższym poziomie, a tę zapewnia sprawny i kierujący się wspólnym ethosem zespół artystyczny. Zadaniem dyrektora jest budowanie takiego zespołu. Zespołu, który chce się rozwijać, stale jest w procesie.
Drugi pogląd jest taki, że teatr jest miejscem pracy, jak poczta, w którym liczy się staż, a wartością jest posada. Dyrektora trzeba przetrwać. Ideałem postawy aktora staje się tu umiejętność powtarzania sprawdzonych środków. Poszukiwania artystyczne, przekraczanie granic własnych umiejętności, uciekanie od nawyków jest źle widziane. To prowadzi do całkowitego zastoju artystycznego.
- Dla pełnomocnika wojewody ds kultury Macieja Tobiszewskiego, który przed teatrem domagał się Pana odwołania, wartością jest stabilność zatrudnienia aktorów. Za przykład godny naśladowania w tym zakresie podał dyrektora Zbigniewa Marka Hassa, który przez 13 lat zwolnił tylko 1 aktora i Janusza Kijowskiego, który rządził 14 lat, i też zwolnił tylko 1 aktora, a Pan w ciągu 3 lat aż czterech!
ZB: W Teatrze Nowym musiałem się rozstać aż z12-ką aktorów. Problem z teatrem łódzkim był dużo większy. Na 3 lata przed moją dyrekcją, a po dyrekcji Mikołaja Grabowskiego, prezydent Kropiwnicki wprowadził bez konkursu na stanowisko dyrektora Grzegorza Królikiewicza. W środowisku teatralnym było oczywiste, że to nie jest człowiek, który charakterologicznie nadaje się do prowadzenia teatru. Ale został dyrektorem, bo się kolegował z Kropiwnickim, pomagał mu w kampanii wyborczej na prezydenta miasta.
- Pamiętam ten czas, bo pracowałem wówczas w Łodzi. Tam się rozegrały dantejskie sceny, zespół nie chciał wpuścić Królikiewicza do teatru, w Wielki Piątek straż miejska i ochroniarze rozbili drzwi i wyrzucili aktorów.
ZB: Królikiewicz został całkowicie zbojkotowany przez środowisko, większość dobrych aktorów odeszła. Zostali tylko, ci którzy nie mieli gdzie odejść i Królikiewicz ogłosił „casting na etaty aktorskie", cokolwiek to znaczy. Zgłosił się aktor alkoholik, który stracił pracę w Kaliszu, jakiś absolwent wydziału aktorskiego, który pracował w salonie samochodowym, inny, sprzedawca skarpetek z Rynku Bałuckiego z tytułem magistra, więc ludzie, którzy w normalnych warunkach nigdy by nie dostali pracy w teatrze.
- Ale wnieśli do teatru swoje doświadczenie życiowe, Bałucki Rynek to dobra szkoła życia, mieszkałem na Bałutach, to coś wiem.
ZB: I te osoby dzięki doświadczeniu życiowemu zmajoryzowały teatr. Doprowadziły teatr na dno. Gdy dyrekcję objął Jerzy Zelnik próbował z tego pata wyjść. Zatrudnił pełny rocznik absolwentów szkoły filmowej, wśród nich były osoby niezwykle utalentowane. Liczył, że zżyta ze sobą grupa młodych nada ton zespołowi. Tak się nie stało - „Doświadczeni” umieli walczyć o swoje pozycje.
- No tak, Rynek Bałucki to dobra szkoła przetrwania. „Do bałuciorza, nie podchodź bez noża”.
ZB: Trudno było nie dostrzec, że jedyne co się mogło udać to „Okno na Parlament” Farsa na dejmkowskiej scenie. Jedynym sposobem powrotu do tradycji Dejmka było pozbycie się zaciągu Królikiewicza. Chciałbym, żeby Czytelnicy wiedzieli, że w teatrze to nie jest nic niezwykłego. Izabela Cywińska obejmując Kalisz, w którym zrobiła wybitne przedstawienia, zwolniła cały wcześniejszy zespół aktorski. Często się zdarza, że nowi dyrektorzy zwalniają większość aktorów, by móc pracować z aktorami, którzy pod ich kierownictwem mogą stworzyć zespół. W Łodzi nie było mowy o zespole, to było stado, w którym każdy znał swoje miejsce w porządku dziobania. Jerzy Zelnik, mój poprzednik na stanowisku dyrektora, występując przed sądem pracy, do którego odwołali się zwolnieni aktorzy, powiedział, że gdyby został na drugą kadencję, to by podobną liczbę zwolnił, może tylko trochę osobowo ta grupa by się różniła.
Podczas mojego sezonu w Nowym wystawiliśmy 11 przedstawień. Zdobywaliśmy nagrody, wyjeżdżaliśmy na festiwale, Nowy zaczynał gromadzić swoją publiczność. Prezydent Kropiwnicki pod byle pozorem mnie zwolnił. Nie biłem się o stanowisko. Przed Nowym stały nieme pikiety mieszkańców w mojej obronie. Trzymali świece. Była petycja podpisana przez reprezentantów całego środowiska teatralnego. To było niezwykłe przeżycie.
- Pamiętam te wydarzenia, „Dziennik Łódzki”, w którym pracowałem, na bieżąco je relacjonował. Dlaczego pan, reżyser o takiej renomie, autor znakomitych spektakli, po przykrych doświadczeniach w Łodzi, zdecydował się wystartować na dyrektora teatru w Olsztynie, który nic nie znaczył na mapie teatralnej Polski, a stał się głośny tylko z powodu skandalu jaki wywołała makbetowska para rządząca przez 14 lat tym teatrem?
ZB: Byłem po wyreżyserowaniu własnego scenariusza „Do komina Murzyna! Murzyna!” w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Siedziałem nad kolejnym scenariuszem, kiedy dowiedziałem się o konkursie w Olsztynie i pomyślałem, że to dobry moment, żeby z moim doświadczeniem ubiegać się o tę dyrekcję.
- Ale pakował się Pan w kolejną awanturę, po łódzkiej? Nie bał się Pan?
ZB: Z perspektywy Olsztyna, łódzki Nowy to był drobiazg, ale przystępując do konkursu o tym nie wiedziałem. Kilka razy byłem w komisji egzaminacyjnej w łódzkiej szkole filmowej razem z panem Kijowskim i jak już się dowiedziałem, co tu się działo, to potrafiłem sobie wyobrazić dlaczego tak się działo i gdzie po jego dyrekcji, znalazł się Teatr. Wydawało mi się, że wyprowadzenie zespołu ze współuzależnienia, nie będzie rzeczą trudną. Tym bardziej, że nie używam przemocy. Wdrożyliśmy program antydyskryminacyjny, całą procedurę antymobbingową, w tym celu zaprosiliśmy do współpracy dwie najlepsze specjalistki w Polsce, powołana została Osoba Zaufania. Wierzyłem, że jak pracownicy zobaczą, że jestem otwarty, że nikogo nie straszę, to Teatr zacznie normalnie funkcjonować.
- Kilka razy w swoim życiu kierowałem różnymi redakcjami, od małych, lokalnych po ogólnopolską i wiem, z czym musi się zmierzyć nowy szef. Tutaj było niebezpieczeństwo, że zwycięzcy buntu, czyli związek, na którego czele stanął Grzegorz Gromek, mogą szukać rewanżu na pokonanych kolegach z dworu Kijowskich, rękoma nowego dyrektora. Czego pan doświadczył, jak przekroczył próg Teatru?
ZB: Na pierwszym spotkaniu powiedziałem, że nie akceptuję w zespole chamstwa, pijaństwa i donosicielstwa. Jeśli chodzi o pijaństwo, to dodałem, że jeśli są osoby, które mają problem, a zgłoszą to, i zapiszą się na terapię, to będę uczestniczył w tej terapii, będę dopasowywał zajęcia i obowiązki, żeby pomóc im wyjść z uzależnienia. Jeśli chodzi o chamstwo, to podałem przykłady subtelnych zachowań przemocowych, które rozbijają zespół równie skutecznie jak otwarta dyskryminacja. A jeśli chodzi o donosicielstwo, to nie udzielam dostępu do swojego ucha. Są kierownicy, inspicjenci, asystenci reżysera, którzy mają obowiązek przekazywać informacje na temat działań ich pracowników. Wystarczy. W Studium Aktorskiego wprowadziliśmy ankiety ewaluacyjne. Byłem poddawany takim ankietom i uważam, że to jest obustronnie korzystne. Aktorzy, o tym, że wejdą w jakiś spektakl, dowiadywali się z tablicy ogłoszeń.
- Nie było kręgu wtajemniczonych?
ZB: Nie było. Nie było i nie będzie za mojej dyrekcji „dyrektorowej”. Basia Prokopowicz, dowiaduje się o obsadzie, tak jak koleżanki - z tablicy ogłoszeń.
Zależy mi na tym, żeby zespół czuł, że wszyscy są na równych prawach.
- To dlaczego wybuchła wojna?
ZB: Zarzewie wojny zbudował mój poprzednik, dzieląc pracowników. Podsycając konflikty. Wojna ze mną osób związanych z dobrodziejstwami rządów Kijowskiego zaczęła się trzy, cztery tygodnie po moim przyjściu. Jeszcze nie miałem czasu zgrzeszyć. Podczas przedstawienia sylwestrowego, ktoś powiesił mema na tablicy, to było tuż po premierze „Wszystko w rodzinie”. Na memie było zdjęcie pary aktorów. Aktorka mówi: „Miało być wszystko jak w rodzinie,..” (później dowiedziałem się, że na zdjęciu była pani Agnieszka Pawlak-Castellanos, ja jej nie rozpoznałem, na zdjęciu stała tyłem ). Na to Aktor, pan Grzegorz Jurkiewicz odpowiada: „ a będzie, wyrównanie płac, równe prawa”. W mojej ocenie ten mem był mało dowcipny, ale na pewno nie godzący w czyjeś dobra. Następnego dnia 20 parę osób podpisało list, w którym zażądali ode mnie przykładnego ukarania autora mema. Poczułem, że z drobiazgu robi się olbrzymią sprawę. Kilka dni po Nowym Roku zrobiłem spotkanie z wszystkimi pracownikami, to było drugie spotkanie, bo jedną z form zmiany polityki w tym teatrze było to, że nie spotykam się ze swoim „dworem”, tylko regularnie robię spotkania z całym zespołem.
- Ze wszystkimi, 120 pracownikami teatru?
ZB: Tak, z wszystkimi, mamy dużo miejsca, więc to nie jest trudne. Dowiedziałem się, kto powiesił ten mem. Poleciłem natychmiast wywiesić przeprosiny. Jeśli kogoś to dotknęło, to trzeba uszanować jego emocje. Przeprosiny zostały wywieszone i myślałem, że to kończy sprawę. Od siebie też przeprosiłem, za to co się stało. Zaapelowałem do oburzonych memem, żeby w drobnej sprawie nie wykopywali topora wojennego.. Posłużyłem się hiperbolą. Świadomie przesadnie opisałem zachowanie obrażonych memem. Miałem nadzieję, że dojrzą przesadę swoich reakcji. Okazało się, że potraktowano mój komentarz ze straszną powagą. Nie dostrzegli w nim figury stylistycznej. To był pierwszy zarzut jaki mi postawili związkowcy podczas kontroli inspekcji pracy. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że przeciwnicy na początku mojej dyrekcji chcieli się policzyć i tylko szukali pretekstu.
- Czy te osoby, które popisały protest, zaatakowały, bo poczuły się zagrożone, czy liczyły, że przegonią Pana i wróci Kijowski?
ZB: Dochodzimy do momentu, od którego o wielu rzeczach nie będę mógł mówić w związku z czekającymi mnie procesami sądowymi. Z tej wiedzy, którą posiadam dzisiaj, to mam wrażenie, że one zbierały haki na mnie od samego początku.
- To Pan o tym nie wiedział? Jako dziennikarz dowiedziałem się od osoby związanej z grupą pana Kijowskiego, że od momentu przekroczenia przez Pana progu teatru prowadzą dziennik, w którym skrzętnie zapisują każdą Pana wypowiedź, każde zachowanie, decyzję.
ZB: Ja się chętnie moją wiedzą podzielę, ale po procesach.
- Po oskarżeniu Pana przez prokuraturę o „utrudnianie prowadzenia działalności związkowej”, napisał Pan w Oświadczeniu: „ta sprawa jest wykorzystywana przez niektórych działaczy związkowych niezadowolonych ze zmian organizacyjnych w teatrze, negujących potrzebę zakończenia stanu nieuzasadnionego uprzywilejowania niektórych wąskich grup pracowników czy decyzji personalnych związanych z przebudowaniem zespołu aktorskiego”. Jak odbyło się to zakończenie „uprzywilejowania niektórych wąskich grup pracowników”, na czym to polegało?
ZB: Zostałem dyrektorem 22 listopada (2018 roku), czyli w środku sezonu, w momencie, gdy powinien być ułożony cały repertuar, pełny plan na sezon do czerwca 2019 roku. Zastałem teatr, w którym pan Kijowski robił niesławną Annę Kareninę, a pan Castellanos robił drugi spektakl, który premierę miał w Sylwestra „Wszystko w rodzinie”.
- Czy nie należało do końca wygrać Annę Kareninę, póki widzowie chcieli oglądać?
ZB: Graliśmy Annę Kareninę do końca lutego, ale okazało się że honoraria aktorów zostały tak zawyżone, że przy 100% widowni trzeba było dopłacać do każdego spektaklu. Gdyby to było przedstawienie wysoko artystyczne, to może byłby to powód, żeby je grać, a to było użycie tekstu Tołstoja do marnego wodewilu z kupletami zamiast pamfletu społecznego, jaki napisał Tołstoj. Z jednego z najważniejszych dzieł Tołstoja, realisty, były dyrektor zrobił jakąś poczwarą. Gdyby pan Kijowski potrafił przeczytać ten tekst i potrafił zrobić takie przedstawienie, ta opowieść nabrałaby wielu odniesień do współczesności, a tak, za duże pieniądze dzieło Tołstoja zostało zredukowane do bezmyślnej telenoweli. Podobnie oceniam, wyreżyserowaną przez tego pana „Zbrodnie i Karzę”. Idiotyczna adaptacja, która pomija Sonię, a jak nie ma Soni, to w ogóle nie ma wymiaru duchowego.
- Nie ma miłosierdzia.
ZB: Nie ma miłosierdzia! Nie ma miłosierdzia! Ukradł mi pan to słowo. Dokładnie to chciałem powiedzieć. To były dla mnie najgorsze przedstawienia, które zobaczyłem w Teatrze im. Stefana Jaracza.
Spotkałem się ze związkami zawodowymi i prosiłem o przygotowanie listy aktorów, którzy albo nie byli w ogóle obsadzani, albo rzadko grali u Kijowskiego. Przy pomocy tej listy pomagałem reżyserom uzupełniać obsady. Jak tylko pandemia przestanie ustawiać nam kolejność premier, wrócę do tego zwyczaju.
Mówiłem o istnieniu za pana Kijowskiego podziału na dwór i resztę. Z dworu można było spaść na dno otchłani jednym kaprysem Np. aktorka, która dużo grała, pewnego dnia przyszła do teatru ostrzyżona. Dyrektor zrobił jej publiczną awanturę, bo ostrzygła się bez jego zgody: „Z krótkimi włosami przestałaś mnie inspirować”- usłyszała. Od tego czasu rzadko wychodziła na scenę. Manipulacje były skierowane równocześnie do wielu adresatów. Niedawno przeczytałem jego wpis na Facebooku, że śpieszno mu do jego ukochanych aktorów z teatru, w którym ostatnio pracował. On bardzo często posługiwał się takimi egzaltowanymi aktami strzelistymi w stosunku do uczniów, do aktorów, raz do jednych uczniów, raz do innych. Rozdawał pochlebstwa pełnymi garściami. Jak jednych wyróżniał, to drudzy, wcześniej wynoszeni na ołtarze, tracili pewność swego. Pracownicy byli stale pod presją emocji. Zachwytów i złości. Wysoki diapazon emocji czasem potrzebny jest na scenie. Na zapleczu poza premierą, powinien dominować spokój. Zamiast hassliebe, uważność na siebie na wzajem i szacunek, który nie pozwala przekraczać granic prywatności kolegów. Teatr nie powinien próbować zapełniać życia uczuciowego pracowników, bo stąd krok do molestowania i mobbingu. Wizja teatru jako wyspy miłości prowadzi do patologii w relacjach zespołowych. Daje pozór przynależności, bycia wspólnotą, skoro jednak jesteśmy wielką rodziną, to możemy wymagać od siebie znacznie więcej niż w relacji pracodawca – pracownik, nauczyciel - uczeń, przełożony - podwładny…
Granice przestają obowiązywać. Na początku powinna być równość praw, przestrzeganych zasad i spłaszczona wysokość zarobków. I dzień dobry na powitanie.
- W Teatrze Nowym musiał Pan zwolnić 12 aktorów. Tutaj pan zwolnił 4 aktorów, czy to znaczy, że tutaj poziom zespołu był wyższy od tego, co Pan zastał w Nowym?
ZB: To nie jest kwestia poziomu, tylko potencji. Uważam, że ten zespół posiada bardzo duże możliwości. Chciałbym jeszcze dwie, trzy osoby zatrudnić, żeby dać tym aktorom, którzy tutaj są, dobre wzorce, a jednocześnie zwolniłem kilku aktorów z różnych powodów, ale generalnie wynikało to z tego, że ci aktorzy nie chcieli ze mną pracować, nie uznawali mnie jako dyrektora. I to był główny powód. I to expressis verbis wielokrotnie wyrażali czynem albo słowem. To nie jest tak, że ja ich zwolniłem, tylko że oni doprowadzili do sytuacji, gdy nie dało się dalej współpracować. Kiedy obrażali swoje koleżanki aktorki i swoich kolegów aktorów, nękali mnie, w skargach na mnie rozmijali się z prawdą i świadomie dążyli, żeby mnie odwołać. Wymagam od pracowników wzajemnego szacunku i zespołowego działania. Mam nadzieję, że wkrótce wyjdziemy z sytuacji kryzysowej.
- Narracja zwolnionych jest taka, że to nie jest przypadek, że 4 głównych aktorów grających w farsie „Wszystko w rodzinie” straciło pracę, gdyż reżyserował ją Giovanni Castellanos, który też startował w konkursie na dyrektora Jaracza i że w ten sposób Pan pozbył się rywala i jego ludzi.
ZB: W tej farsie gra dużo więcej aktorów niż tych czterech. Powtarzam, zwolniłem aktorów, którzy nie chcieli ze mną pracować, którzy postępowali wobec mnie w sposób… Nie mogę powiedzieć nic więcej w tej chwili. Po próbach porozumienia doszedłem do wniosku, że i ja nie chcę z nimi pracować i nie zgadzam się z ich stosunkiem do teatru. Jestem odpowiedzialny za ten teatr. I ta odpowiedzialność mi nakazuje nie wybierać do składu skrzypka, który jest w stanie grać wyłącznie jeden utwór, bo tego mi nie wolno robić.
- Pierwszy ze zwolnionych aktorów Dariusz Poleszak (obecnie gra w teatrze płockim) twierdzi, że głównym powodem jego zwolnienia było to, że jako wiceszef związku ujął się za 19 zwolnionymi bileterkami i szatniarkami, i kolegą aktorem Grzegorzem Jurkiewiczem, którzy zostali zwolnieni, mimo apelu ministra kultury, by w czasie epidemii nie zwalniać.
ZB: Pan Poleszak już wiedział, że przekazałem związkom zawodowym do zaopiniowania wniosek o rozwiązania z nim umowy w trybie dyscyplinarnym, i dopiero wtedy napisał, że został zwolniony, bo stanął w obronie bileterów i szatniarzy. Rozwiązaliśmy umowy zlecenia tylko z tymi osobami, które miały zabezpieczenie socjalne poza teatrem, a więc tylko ze studentami i emerytami, którzy pracowali jako bileterki/bileterzy i szatniarki/szatniarze. Nie został zwolniony nikt, dla kogo ta umowa była jedyną bazą socjalną. Dlatego nie została zwolniona pani praczka, bo nie miała żadnego zajęcia poza teatrem. Nota bene dużą część tych osób przyjęliśmy do pracy ponownie, gdy się zgłosili po otwarciu teatru.
- Dlaczego pan Tobiszewskie twierdzi, że deprecjonuje Pan Studium Aktorskie, a przecież jego absolwenci stanowią trzon zespołu?
ZB: W tej chwili na temat studium mogę powiedzieć tylko tyle, że fikcja zaczynała się w momencie, gdy kandydat czytał ogłoszenie o rekrutacji. Tam napisano: „Trzyletnia szkoła aktorska, z czwartym rokiem dyplomowym”. Pan wie, jak odczytywali to młodzi ludzi?
- Że absolwent uzyska dyplom magistra aktorstwa.
ZB: I ta reklama wprowadzała w błąd! Absolwent zdobywał jedynie dyplom państwowy; taki sam, jak te, które dostają amatorzy, zdający eksternistycznie. Nic więcej. Ta szkoła powinna trwać 3 lata, a trwała 4 lata. Słuchaczy nazywano studentami. To nigdy nie była szkoła pomaturalna, a policealna. Przystępując do egzaminów wstępnych nie trzeba było mieć matury. To nie przeczy, że szkoła wykształciła grupę bardzo utalentowanych absolwentów.
- Wyborcza napisała: „Niektórzy uważają, że Zbigniew Brzoza wszedł w buty poprzednika, a na dodatek - tak jak poprzednik - dorabia dzięki placówce”. Następnie w tekście podano stawki, które Pan otrzymał za wyreżyserowane spektakle.
ZB: Pensje dyrektorskie w większości teatrów przekraczają 20 tysięcy złotych, moja jest znacznie niższa. Ja do pensji nie dostaję dodatku za wynajem mieszkania, który dostawał Kijowski. Wynajmuje mieszkanie za własne pieniądze. Honoraria, które pobieram są niższe od tych, które płacę innym reżyserom (J. Kijowski brał za spektakl 85 tys zł - przypis A.Socha). Żaden dyrektor w Polsce tak źle sobie nie płaci, jak ja. Za ”Wroga publicznego” wziąłem 35 tys, to jest najniższa stawka jaka obowiązuje na rynku. Zrobiłem uprawnienia i jeżdżę sam służbowym autem, bez kierowcy. Służbowej karty płatniczej używam wyłącznie do płacenia za benzynę. Wcześniej wielokrotnie jeździłem do Warszawy załatwiać swoje sprawy, ale także dla teatru, spotykałem się z aktorami, reżyserami, i nigdy nie brałem delegacji. Dlaczego tak robię i nie walczę o większe pieniądze? Gdy przyszedłem do tego teatru, parę osób zarabiała więcej ode mnie, ale większość, ponad 70 pracowników na 123 osoby zarabiała 2.250 zł brutto. Brutto! Nie miały nic ponadto, nie miały dodatku stażowego, premii regulaminowej, nic.
- Radna wojewódzka pani Bożena Ulewicz i pan Tobiszewski zarzucili Panu branie delegacji do Łodzi?
ZB: Zastanawia mnie skąd pani radna i pan Tobiszewski mają taką wiedzę?
- Poseł Iwona Arent powiedziała, że grupa pracowników, która czuje się przez Pana zastraszona, od ponad roku przychodzi do jej biura ze skargami na Pana, stąd ta wiedza.
ZB: Ze skargami do pani poseł chodzą pracownicy, którzy mnie nie uznają, mimo że wygrałem konkurs. Omijali mnie, w ogóle nie przychodzili do mnie, nie prowadzili rozmów. Oni od początku zbierali na mnie haki. Nie próbowali budować jakiejkolwiek współpracy. Do Łodzi jeździłem, bo już nie jeżdżę, z tego powodu, że nie dało się pogodzić moich wykładów w szkole filmowej z bieżąca pracą tutaj, w teatrze, z tymi codziennymi perypetiami. Tak, raz wziąłem delegację do Łodzi. Raz, na kilkadziesiąt wyjazdów, gdy pojechałem na zaproszenie organizatorów na Festiwal Szkół Teatralnych. Byłem gościem festiwalu, więc organizatorzy zapewnili mi hotel, za który Teatr Jaracza nie zapłacił. I to jest ta moja przewina, że pojechałem oglądać studentów i namówiłem Kamila Rodka do wstąpienia do naszego teatru, a Igora Gorzkowskiego, by zrobił „Opętanych”, bo mieliśmy dostatecznie dużo czasu na spokojną rozmowy. To był ostatni festiwal na żywo, przed pandemią w 2019 roku, a owoce tych spotkań zbieramy do dzisiaj.
- Gdy przeczytałem zarzuty prokuratorskie, to zaskoczyło mnie, że one dotyczą tylko naruszenia procedur. Dlaczego Pan ich nie dopełnił?
ZB: Proszę teraz tego tematu nie ruszać, przed procesem.
- Radna Bożena Ulewicz zarzuca Panu, że zatrudnia Pan 3 kancelarie prawne. Jeśli to prawda, to przy takiej obsłudze prawnej nie powinny mieć miejsca błędy proceduralne.
ZB: Musieliśmy zmienić wszystkie przepisy dotyczące szkoły, statut szkoły, bo zakładał niezgodne z prawem, czteroletni tryb nauczania, zmienić wszystkie regulaminy, które nie były aktualizowane od lat, w tym regulaminy pracy, regulamin wynagradzania. Pensja minimalna wynosiła w nim ciągle 1500 zł. Trzeba było wprowadzić dwa duże zbiory przepisów dotyczące ochrony przed mobbingiem, dyskryminacją. A jednocześnie trzeba było obsługiwać teatr w związku z procesami, które się toczą. Jeśli chodzi o te procesy, to nie jest to nic wyjątkowego w Polsce i teatr musi się bronić. Wystarczy zadzwonić do innych teatrów, gdzie dyrektorzy muszą walczyć o to samo, o czym ja mówię, by teatr był dla publiczności. Jedna z dyrektorek przez 3 lata nie wychodziła z sali sądowej.
- Politycy wypominają też Panu hasła na frontonie teatru. Jak tylko zaczął Pan pracę pojawił się napis STOP NIENAWIŚCI, dlaczego właśnie taki napis?
ZB: Nasze przedstawienia pierwszego i drugiego sezonu były takie, żeby wygnać nienawiść z tego teatru. Specjalnie zapraszałem reżyserów, którzy są znani z tego, że nie manipulują aktorami, żeby aktorzy naszego teatru zobaczyli, jak można bez przemocy osiągać świetne efekty artystyczne. Nasze spektakle w różny sposób odnosiły się do nienawiści. Nie przypadkiem wystawiliśmy,, „Naszą klasę” oraz „Panny z Wilka”. Mówiliśmy nienawiści STOP, ale nie w sposób moralizatorski, tylko pokazując dysonanse. Podoba mi się, że te napisy niektórym politykom się nie podobają. To wywołuje jakiś ruch, ktoś się obraża, ktoś się zgadza. Ale chciałbym bardzo, żeby kierowany przez mnie teatr miał nad wejściem napis „All you need is love”.
- Jak Pan sądzi, dlaczego politycy PiS zaatakowali Pana?
ZB: Tu się toczy walka, w której ja jestem tylko pionkiem w ich grze Ten teatr jest pionkiem, i widzowie tego teatru, i szacunek do tego miejsca nie ma żadnego znaczenia i do ludzi, którzy tu pracują. Proszę mi wytłumaczyć, z jakiego powodu te 8 osób, bo nie rozmawiamy o 123 osobach czy o 40 osobach, tylko rozmawiamy o 8 osobach, dlaczego te 8 osób jest gotowych zrobić wszystko, żeby teatr, który ma publiczność, jakiej nie miał, przez wiele ostatnich lat, został zniszczony? Dlaczego od samego początku, jeszcze nie zdążyłem zgrzeszyć, a już mi wypominano zbrodnie? Przecież wystarczy poczytać, to co pisał Kijowski. Na początku, liczył na to, że zatrudnię jego żonę, że ponad zespołem porozumiem się z nim
- Jakiego Pan spodziewa się finału tej walki w sądach, a teraz jeszcze z politykami?
ZB: Wie pan co, przez ostatnie półtora roku, niemal codziennie przychodzili do mnie pracownicy i pytali z głęboką powagą: „panie dyrektorze, kiedy się skończy pandemia?” …………….. I niech to będzie odpowiedź na pańskie pytanie.
- Dziękuję za rozmowę
Rozmawiał Adam Socha
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
(wywiad ukazał się w czerwcowym miesięczniku "Debata")
Skomentuj
Komentuj jako gość