Spektakl anonsowany jako satyra, zaliczony do kategorii „rozrywka”, który przez cały czas trwania nie wywołuje ANI RAZU (u)śmiechu widowni, to klęska autora i reżysera. Mowa o „Rewolucji zwierząt” na deskach Teatru im. Jaracza w Olsztynie, który pożegnał się z tytułem 26 maja (ja byłem widzem w czwartek 24.05.).
Premiera miała miejsce 30 grudnia 2016 roku, a więc rok po spektakularnym, podwójnym zwycięstwie PiSu. Przedstawienie inspirowane jest Folwarkiem zwierzęcym George’a Orwella. W PRL był to tekst zakazany. Po lekturze w l. 80. było dla mnie oczywiste, dlaczego cenzura położyła na sztuce łapę. Ta powstała w 1943 roku alegoria stalinizmu, demaskowała każdy totalitaryzm.
Próba nawiązania do takiego arcydzieła to piekielnie trudne wyzwanie. Nieliczni z takiej próby nawiązania do dzieł klasycznych wychodzą zwycięsko. Udało się to Januszowi Głowackiemu z „Czwartą siostrą” czy „Antygoną w Nowym Jorku”. Dlaczego ta próba nie udała się Radosławowi Paczosze? Z dwóch powodów. Nie żyjemy w totalitaryzmie, mimo że dzień w dzień „Gazeta Wyborcza” i TVN24 wbijają nam do głów, że jest gorzej niż za Stalina, Hitlera i Pol Pota razem wziętych. Po drugie autor nie zdołał wyjść poza doraźną publicystykę. Wszystko od początku jest oczywiste, przewidywalne i znane. Walkę dwóch obozów: PO i PiS o kość władzy obserwujemy i doświadczamy na co dzień. Jako dziennikarz dzień w dzień żyję publicystyką, 24 godziny na dobę, więc do teatru nie idę po to, by przeczytać kolejny artykuł, czy obejrzeć kolejne wydanie Faktów TVN czy Wiadomości TVP.
W zapowiedzi spektaklu, na stronie teatru przeczytałem: „Mimo poważnego tematu w przedstawieniu nie zabraknie humoru, a gwarantuje to reżyseria Giovanny’ego Castellanosa, znanego z błyskotliwych spektakli, łączenia dowcipu i spraw ważnych”. Niestety, właśnie tego jednego spektaklowi zabrakło – humoru. To naprawdę duży wyczyn, żeby przez 1,5 godziny nie wywołać ani razu śmiechu ani nawet uśmiechu widowni. Jest jeden moment, gdy na scenę wchodzi Marcin Tyrlik jako Wieprz Alfa, uosobienie oligarchii III RP, by agitować do głosowania na niego, przekonany, że jako gwarant ciepłej wody w kranie zwycięstwo ma w kieszeni, więc nawet za bardzo nie musi się wysilać. Niestety, nawet vis comica Marcina Tyrlika nie wywołała śmiechu widowni.
Są fajne grepsy, jak ten:
- Czy mogę rozmawiać z gospodarzem tego oto gospodarstwa? Kto tu obecnie rządzi?
- Ja tu nie rządzę, ale rozmawiać możesz ze mną. Oszczędzę ci czasu.
- A dlaczego nie rządzisz, skoro jednak rządzisz?
- Bo obiecałem przed wyborami, że nie będę rządził, a ja dotrzymuję słowa, więc nie rządzę, choć rządzę.
Ale nawet one nie wywołują śmiechu. Ale może mimo anonsowania sztuki jako komedii reżyserowi chodziło tak naprawdę o coś innego? Bowiem Radiu Olsztyn, po wznowieniu sztuki w 2017 roku reżyser powiedział, że "Ludzie wychodzą wzruszeni, płaczą”.
No cóż, ja po wyjściu nie widziałem wzruszonych, ocierających łzy widzów...
Szkoda, bo na scenie zobaczyłem dobrych warsztatowo aktorów, których grze tak naprawdę nic nie mogę zarzucić. To są po prostu profesjonaliści (niesamowite wrażenie zrobiła na mnie Irena Telesz jako Wiecznie Milcząca Kura).
Potwierdziło się więc moje pierwsze wrażenie co do poziomu aktorów wyniesione z „Kurki Wodnej” Witkacego w reżyserii Krzysztofa Rekowskiego, która premierę miała 27 stycznia br. Rekowski dobrze wywiązał się z trudnego zadania, bo „Kurka wodna” nie jest łatwa do wystawiania, bowiem w jednej sztuce mamy kilka różnych opowieści i konwencji. Do tego nie jest to historia wesoła, bowiem jak cała twórczość Witkacego i „Kurka” przepowiada nadchodzący totalitaryzm.
Mimo to reżyserowi udało się znaleźć właściwy klucz do skomplikowanej materii sztuki, przy tym ani razu nie ucieka się do tanich chwytów kabaretowych, nie wplata w treść sztuki cytatów z bieżącej polityki, co jest obecnie w teatrach nagminne.
Właściwie wszyscy aktorzy w tym spektaklu pokazali się z dobrej strony: i Małgorzata Rydzyńska jako „Kurka” i Radosław Hebal jako Edgar, i Artur Steranko jako Ojciec, i Marcin Tyrlik jako Drań. Mnie szczególnie zachwycił grający gościnnie Radosław Jamroż (Syn, Tadzio).
Muszę się przyznać, że od bardzo dawna nie byłem na spektaklach olsztyńskiego teatru dramatycznego, bo się bałem. Kocham teatr. Wychowałem się w małym przygranicznym mieście na Teatrze Telewizji. Gdy tylko wyjechałem do dużych miast, do szkół średnich a potem na studia, nie opuszczałem żadnej premiery, tak było w Olsztynie przez rok szkolny 1973/74, tak było w Szczecinie w latach 74/76 (wspaniali „Szewcy” Witkacego w Teatrze Współczesnym). W Szczecinie też zobaczyłem Teatr Stu z kultowymi przedstawieniami, niezwykłą "Joanna d'Arc" Teatru Adekwatnego ze wspaniałą w tej roli Magdą Teresą Wójcik. A potem miałem 5 lat uczty teatralnej podczas studiów w Warszawie w latach 1976/82. Teatr Powszechny („Lot nad kukułczym gniazdem” z Wilhelmim i Pieczką!), Dramatyczny, Studio, Współczesny, Ateneum, Narodowy, potem doszedł Teatr na Woli z wielkim aktorstwem Tadeusza Łomnickiego. Chyba byłem na każdej premierze w warszawskich teatrach dramatycznych.
W 1985 roku zamieszkałem w Olsztynie, ale wolę szybko uciekłem z Teatru Jaracza. Wolę spuścić zasłonę milczenia. Miałem później, po roku 1990, porównanie z innymi teatrami pozawarszawskimi, z racji pracy w różnych miastach (Białystok Teatr im. Węgierki - dno i objawienie w postaci Teatru Wierszalin), Łódź (przede wszystkim Teatr im. Jaracza a na jego deskach znakomite monodramy Bogosiana w porywającej kreacjach Bronisława Wrocławskiego).
W olsztyńskim Teatrze Jaracza wrażenie zrobiła na mnie "Msza za miasto Arras" (1994 rok) w reżyserii Janusza Kijowskiego. Później jednak wolałem rzadko, ale pojechać na coś sprawdzonego do Warszawy.
Teraz w związku z konfliktem, który wybuchł w Teatrze im. Jaracza w związku z osobą dyrektora Janusza Kijowskiego poczułem się w obowiązku na własnej skórze sprawdzić repertuar i poziom zespołu.
Trudno po obejrzeniu dwóch spektakli wydać miarodajny i rzetelny werdykt. Jednak jednego jestem już pewien. Teatr im. Jaracza ma zespół na dobrym poziomie, który może udźwignąć cięższą zbroję i stać się nowym głosem na teatralnej mapie Polski, tak jak to się stało wcześniej w Wierszalinie, Legnicy, Wałbrzychu czy Opolu. Potrzebuje tylko wybitnej osobowości, która oszlifuje ten diament.
Adam Socha
Skomentuj
Komentuj jako gość