Przy okazji każdej kolejnej kampanii wyborczej usłużny aparat telewizyjny (i w ogóle medialny) uparcie przekonuje, że każden jeden głos oddany jest ważny. Się liczy.
W przypadku telewizora, ów przekaz ideowo – wychowawczy ilustrowany jest nieodmiennie za pomocą tej samej starowinki, która wzorcowo wrzuca wiadomą kartę do wiadomego pojemnika od lat 50-ciu, albo i dłużej. Oczywiście, taka konstrukcja materiału „dziennikarskiego" jest nie tylko nie etyczna (no, bo co - za Jaruzela wrzucała tak samo, jak za Komorowskiego ?) ale do tego dennie głupia i krańcowo nielogiczna.
Otóż nie jest prawdą, że każdy głos się liczy. Pomimo nieuleczalnej dyskalkulii, potrafię jednak to i owo policzyć. Ilekroć bym nie próbował, tylekroć wychodzi mi to samo: nawet przy bojach wyborczych toczących się na brzytwie, moja obecność przy urnie jest również ważka, jak moja nieobecność przy tej samej urnie.
Miłościwie nam panujący zwolennik blokowania wszystkiego, co kiedykolwiek było przejezdne, triumfował z wynikiem 533 głosów przewagi nad miłośnikiem zupełnie innych konkurencji. Nawet gdybym zebrał całą dalszą i bliższą familię, wszystkich kumpli ze wszystkich szczebli edukacji, które dane mi było pokonać, a nawet zjednał niechętnych sąsiadów z potomstwem, to i tak nie miałoby to żadnego znaczenia. Wychodzi, że jednak bolszewicy mieli rację, a jednostka jest niczym.
Załóżmy z kolei dla sportu, że kraśki wszelakie mają rację, i starowinka korzystając z tej okazji, że akurat wnuczek dowodu jej nie zabrał, oddała głos decydujący. Wychodzi na to, że ona jedna winna jest 7,5 letnich rządów Platformy, więc wyrok nie może być łagodny.
Nie chodzenie na wybory jest jakimś wyjściem. Uzasadnia je poczucie bezradności, fatalne dla ego każdego faceta, a także wzbierające do granic torsji uczucie obrzydzenia – efekt pobieżnej nawet obserwacji tzw. sceny politycznej. Wszystko to racja, tyle że strategicznie jałowa, bo niezdolna do odparcia kontrargumentu, stanowiącego, że absencja pomnaża siłę aktywu wyborczego. Jaki by on nie był, a jest jaki jest.
Postawa bierno – agresywna, którą siłą rzeczy uprawiam, polega na chodzeniu i oddawaniu głosów nieważnych. Naturalny odruch odrzucenia wszelkich kandydatów, takich jakich ich widzę (i słyszę), zbiega się tu z elementem racjonalnej kalkulacji: ja chciałbym mieć wybór, ale go nie mam. Wszystko to, oczywiście, psu na budę: i jako politykowanie, i jako świadectwo postawy, i jako wzór do naśladowania. Nic, tylko się upić, albo oddać pieleniu ogródka. Ambitniejszym pozostaje leninowskie pytanie: co robić ?
Realnie liczyć można chyba tylko na minimalizację strat. Facet bez wąsów, który bardzo chce pozostać prezydentem (chociaż nie wiadomo po co), najpewniej otrzyma od narodu wymarzoną prolongatę. Idzie o to, aby procenty, które ujrzy on w wyborczy wieczór nie pozwoliły na triumfalny taniec. Chociaż pewnie męndiumy i tak go nam zaserwują – niezależnie od jakości zwycięstwa.
Na niespodziewany cud, czyli obiór kandydata PiS - gdyby się jednak zdarzył - też trzeba być gotowym. Niechybnie ewentualność taka oznaczałaby powrót do bezpardonowej wojny wewnętrznej, co znamy z lat 2008-2010. Tyle, że teraz byłoby jeszcze gorzej. Kacapia z łatwością mieszająca w polskim kociołku, po Smoleńsku nabyła do procederu narzędzia wprost niebywale skuteczne. Nie ma też nadziei, że elekcja Dudy zostałaby wzmocniona na jesieni wyborczo – parlamentarnym wynikiem partii Kaczyńskiego. Pisowcy robią, co mogą aby broń Boże czegoś nie wygrać, i tak będzie i tym razem. Inaczej mówiąc: czeka nas albo pat z wojennymi bębnami w tle, albo apatia, czyli kontynuacja.
Nie widzę wyjścia z tej sytuacji, co nie znaczy, że polecam depresję, emigrację oraz rezygnację. Już tak kilka razy w przeszłości mieliśmy i wcale nie dawnej. W czarnych stalinowskich czasach nie było optymizmu, ale Październik pokazał, że Polacy nie dali się ze szczętem zmaglować. Każdy, kto coś wie o „przerwanej dekadzie", kojarzy, że entropia i beznadzieja stanowiły chleb powszedni Polaka. Ale zaraz potem podnieśliśmy się jako ludzie w zrywie tak czystym, że brak tu w ogóle analogii dziejowych.
Nie wiem na co czekać dziś. Może właśnie na ów genetyczny odruch odbijania się od dna, kiedy wydaje się, że już nic nigdy się nie uda.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość