Żałuję olsztyńskich aktorów, że nie dane im było zagrać Fredry w klasycznej konwencji i prawdziwym kostiumie. Żałuję tym bardziej, bo drugi raz ta okazja już się im najprawdopodobniej nie przydarzy. Szkoda dobrych aktorów, szkoda zacnego autora, którego z okazji 220-rocznicy urodzin ufetowano kwaśnym węgrzynem.
Właśnie z najwyższą przyjemnością, że nie powiem z rozrzewnieniem, obejrzałam w Teatrze Telewizji „Damy i Huzary" Aleksandra Fredry, z 1973 roku, w reżyserii Olgi Lipińskiej. Kostium, scenografia, gest i sposób podawania scenicznego słowa dopasowane do klimatu epoki i fredrowskiej wizji komedii. Perfekcyjne role Szaflarskiej, Hanin, Kucówny, Walczewskiego czy Pawlika. Perełka – drugoplanowa rola Grzesia w wykonaniu Czesława Roszkowskiego. No i jak bym mogła jeszcze pominąć Jana Kobuszewskiego jako kapelana! Całość – po prostu kwintesencja klasyki.
Dwa miesiące wcześniej, pokusiłam się, żeby obejrzeć ten cymesik Fredry w olsztyńskim teatrze. Znając upodobanie naszej sceny do burzenia tradycji i modernizujących zabiegów na wszystkim co się rusza, szłam z duszą na ramieniu. Aliści do końca miałam małą nadzieję, że tym razem będzie normalnie. W końcu, wystawiając tę sztukę z okazji 220-lecia urodzin Fredry, olsztyńska scena świętowała powrót do starej siedziby po blisko 3-letniej rewitalizacji. Jubileusz sugerował godną oprawę.
Pierwsze wrażenie po tym jak kurtyna poszła w górę było takie, iż remont tak dalece wyczerpał budżet teatru, że nie starczyło już na kostiumy. Panowie huzarzy witali publiczność w trampkach, pepegach, rozciągniętych swetrach, gaciach z second handu. Jeden Ilczyna w roli rotmistrza jakimś kostiumem usiłował nawiązywać do estetyki bodajże ułanów dwudziestolecia międzywojennego. Tyrlik grający już nie imć ordynansa Rembo, ale jakiegoś weterana wojen afgańskich, może nawet Ramba, zaprezentował się w mundurku polowym jakby świeżo powrócił z daleko wysuniętej placówki na azjatyckich kresach. Krótko mówiąc obciach do kwadratu. Potem zajechały damy, nieco lepiej oporządzone przez kostiumologa, bo widać było jakąś spójną myśl krawiecką. Scenografia adekwatna do całości. Odniosłam wrażenie, że największą frajdą w tym spektaklu było w zasadzie pokazanie obrotowej sceny, pierwszej w naszym wojewódzkim mieście.
Nie mam większych pretensji do poszczególnych ról. Wystąpili naprawdę dobrzy i dobrze grający aktorzy, ale szkoda mi było, że dla paru z nich reżyserka narzuciła jakąś wariacką manierę. Major tarzający się po scenie, zupełnie nie a propose, robił z siebie infantylnego kretyna. Nie wiem dlaczego grające z krańcową nadekspresją panny służące, pozą, wrzaskiem zachowały się jak tanie kurtyzany. Gdyby nie pani Orgonowa grana przez Joannę Fertacz rzec by można, że w tym spektaklu dam po prostu nie było.
Czy można zrobić z komedii Fredry groteskę i wystawić ją w kostiumie i ekspresji mieszającej epokę jaskiniowców z tingel-tanglem? Można. Od czasu kiedy Bożena Dykiel (skądinąd słodka Zosia w spektaklu Lipińskiej ) wjechała na scenę Teatru Narodowego na motorze jako super-hiper Balladyna budząc powszechną ekstazę krytyki i mieszane odczucia publiczności – można. To tylko kwestia reżyserskiej fantazji i wizji dyrektora artystycznego, czasami nieokiełznanych. Jakże jednak niewinne były te sceniczne rewolucje Adama Hanuszkiewicza w porównaniu z tym, co dzisiaj np. pokazuje chociażby Jan Klata w krakowskim Teatrze Starym. Nie mogę nie oprzeć się wrażeniu, że co drugi, a może co trzeci polski artysta usiłuje zdobyć szczyt Parnasu wypychając pakułami zdechłą szkapę, co urosło już do rangi symbolu twórczej hucpy.
„Swoje intencje i realizacyjne tropy" – w folderze teatru tłumaczyła reżyser Julia Wernio następująco:
„Jestem kobietą żyjącą w XXI wieku – epoce walczącego feminizmu, parytetów i równouprawnienia „w domu i w zagrodzie". Kobiety zawłaszczają sobie coraz większe obszary tzw. „męskich zawodów". Patrzę, jak tlą się jeszcze niewielkie ogniska męskiego patriarchatu i myślę sobie, że już niedługo świat zmieni się bezpowrotnie."
Pewnie i zmieni się ten świat mniej lub bardziej bezpowrotnie, ale czy wrzaskiem, szpetotą, złym obyczajem zrobimy go lepszym i piękniejszym? Nie sądzę. Nie można zadawać gwałtu tradycji dla samej przyjemności gwałtu, który zawsze będzie synonimem zła. Forma musi współgrać z treścią, epoką utworu, przekazem autora, którego w tym wypadku potraktowano obcesowo. Opowieść o sercowych perturbacjach, w których to trzy damy usiłują w ramach zdroworozsądkowej transakcji wepchnąć młodą dziewczynę w ramiona starszego wuja, ma się tak do dzisiejszych czasów jak pięść do nosa. W tym bałaganie inscenizacyjnym gdzieś bezpowrotnie zagubił się dobry smak i finezyjny dowcip Fredry. Nic dziwnego, że tym razem, tak skłonna do fetowania artystów poprzez standing ovation olsztyńska publiczność nawet nie siliła się na okazanie entuzjazmu.
Nie chcę uchodzić za jakąś zapiekłą tradycjonalistkę. Do tej pory nie zapomnę wrażenia, jakie wywarła na mnie wystawiona na deskach Jaracza sztuka Bernarda-Marie Koltèsa „Roberto Zucco" w reżyserii Castellanosa. Było to mocne widowisko o ludzkim okrucieństwie, bezduszności i poszukiwaniu miłości opowiedziane współczesnym językiem, pokazane w adekwatnej formie. Potraktowanie w podobny sposób Fredry jest grafomańskim zabiegiem.
Żałuję olsztyńskich aktorów, że nie dane im było zagrać Fredry w klasycznej konwencji i prawdziwym kostiumie. Żałuję tym bardziej, bo drugi raz ta okazja już się im najprawdopodobniej nie przydarzy. Szkoda dobrych aktorów, szkoda zacnego autora, którego z okazji 220-rocznicy urodzin ufetowano kwaśnym węgrzynem.
Bożena Ulewicz
Sceny ze spektaklu "Damy i Huzary" (screenshot z filmu na stronie Teatru im. Jaracza)
Skomentuj
Komentuj jako gość