Gdyby spytać dowolnego polskiego polityka o to, jak widzi przyszłość Polski, odpowiedź zawsze będzie taka sama: w strukturach NATO i Unii Europejskiej. Niezależnie od tego, która strona polskiej sceny politycznej będzie się w tym względzie wypowiadała, to wszyscy są zdumiewająco zgodni. Nie ma wahania i prób refleksji. Nikt nie zastanawia się nad tym, czy obowiązujące dobre dwadzieścia lat temu warunki geopolitycznej gry są jeszcze aktualne. Polskie elity wciąż wierzą w potęgę sojuszu NATO i nie dopuszczają do siebie myśli, co się stanie, gdyby go nagle zabrakło.
Kiedy Polska wstępowała do NATO, Stany Zjednoczone grały pierwsze skrzypce na globie, a Rosja zmagała się z konsekwencjami po upadku ZSRR. Sojusz Północnoatlantycki miał być gwarancją niezależności i suwerenności Polski. Był biletem wstępu na europejskie salony i miał zakotwiczyć Polskę w zachodnich strukturach bezpieczeństwa. Potem przyszła akcesja do UE i upragniona ekonomiczna stabilizacja i poczucie bezpieczeństwa.
Wobec pojawiających się z rzadka wątpliwości co do skuteczności sojuszniczego paktu, cytowano po prostu treść artykułu piątego. Zapis ten mówi, że zbrojna napaść na członka NATO ma być traktowana jako agresja przeciwko całemu sojuszowi. Dlatego też każdy z sojuszników powinien udzielić pomocy napadniętemu, podejmując takie działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej. Uwaga polskiej opinii publicznej skupiła się na aspekcie wojskowym, nie zauważywszy, iż wspomniane działania, jakie mogą zostać uznane za konieczne, wcale jednoznacznie nie przesądzają o ich zbrojnym charakterze. Zapisy na papierze nie uwzględniają interesów poszczególnych członków Sojuszu. A przecież powinno wydawać się oczywistym, że np. Portugalia lub Grecja będą patrzyły inaczej na zagrożenia niż Polska, czy Litwa.
Od naszego wstąpienia do NATO w 1999 r., warunki mocno się zmieniły. Rosja znów rozdaje karty w Europie. Znalazła sprzymierzeńca w Berlinie, który nie zaryzykuje swoich interesów z Rosją po to, by bronić państw bałtyckich czy Polski. Na geopolitycznej scenie urosła Turcja, którą ramy NATO wyraźnie zaczęły uwierać. „Drugiej armii Sojuszu” może zabraknąć, jeśli Ankara uzna, że pakt przestał jej być do czegokolwiek potrzebny. USA mogłyby próbować temu przeciwdziałać, gdyby same nie były uwikłane w rywalizację z Chinami. Żeby pokonać Chiny, Waszyngton może pójść na współpracę z Moskwą, poświęcając w tym celu sojuszników ze wschodniej flanki.
Polska nie ma planu B.
W strategii bezpieczeństwa narodowego nie ma nic, co wskazywałoby, że polscy decydenci przygotowują się na jakiekolwiek inne scenariusze. Wiemy tylko, że w ewentualnym konflikcie z Rosją mamy wytrzymać trzy miesiące zmagań, aż do przybycia wojsk USA. Tymczasem USA nie mają możliwości udzielić nam pomocy, bez zgody Niemiec na udostępnienie swojego terytorium lub bez tureckiego przyzwolenia na wpłynięcie przez Bosfor i Dardanele na Morze Czarne. Berlin i Ankara będą grały swoją geopolityczną grą, w czasie, gdy potrzebny jest pośpiech. Rosja nie musi wikłać się w długie zmagania. Krym został zajęty w ciągu tygodnia, bez jednego wystrzału. Tak samo błyskawicznie potoczyły się wypadki w Górskim Karabachu, gdy Armenia przegrała wojnę z Azerbejdżanem. Wojna zmieniła swój charakter i znacznie przyspieszyła. Sojusznik może nie zdążyć przyjść nam z pomocą, a na to nie jesteśmy w ogóle przygotowani.
Polska tradycyjnie szuka sojuszników daleko od siebie. Sytuacja na świecie dynamicznie się zmienia i musimy sprostać nowym wyzwaniom. Polskie władze powinny pamiętać, że kwestia bezpieczeństwa leży głównie w ich rękach. Potrzebna jest właściwa analiza poszczególnych zagrożeń i potencjalnych sojuszy. Należałoby przede wszystkim wzmocnić własne siły zbrojne i budować obronę pod kątem własnych potrzeb i interesów, a nie zdawać się na cudze.
Przy założeniu, że to właśnie z Rosją przyjdzie nam rozwiązywać swoje konflikty, należy poszukiwać takich metod i środków, które umożliwiłyby nam pomyślne osiągnięcie swoich celów. Pamiętając, że zachodnie państwa prowadzą inną grę interesów niż nasza, Warszawa powinna skupić wokół siebie te państwa, z którymi nam po drodze.
Idealną sytuacją byłoby nawiązanie dużo bliższych relacji z Białorusią i Ukrainą. Problem w tym, że Mińsk wpadł w orbitę wpływów Rosji i każda próba przeciągnięcia Białorusi na swoją stronę poskutkuje natychmiastową interwencją zbrojną wojsk rosyjskich. Trzydzieści lat ignorowania Białorusi popchnęło ją w geopolityczne objęcia Moskwy.
Ukraina z kolei nie ukrywa, że chętnie nawiązałaby z Polską bliższą współpracę wojskową. Równie chętnie widziałaby nas w pierwszej linii na froncie wojny z Rosją. Przy jednoczesnym braku stabilności ukraińskiej władzy, skali korupcji i wpływów oligarchów, głębsze angażowanie się mogłoby Polsce nie wyjść na dobre.
Polsce zależy przede wszystkim na odstraszaniu Rosji. Wikłanie się w ukraiński konflikt stawiałoby nas wówczas w jednoznacznej sytuacji, a tego Warszawa wolałaby uniknąć. Chcąc związać rosyjskie siły i rozproszyć uwagę Moskwy, byłoby najlepiej podpisać pakt wojskowy ze Szwecją, Rumunią i Turcją. Szwecja pilnowałaby Rosji od północy, a Rumunia i Turcja miałyby na nią baczenie na Morzu Czarnym. Każde rosyjskie działanie wpływa na sytuację geopolityczną wymienionych państw.
Szwecja – dotąd uznawana za neutralną – coraz częściej wyraża swoje obawy przed Moskwą. W grudniu 2020 r. szwedzki parlament wezwał rząd do dopuszczenia możliwości wstąpienia kraju do NATO. Sztokholm podjął także intensywne działania w kierunku modernizacji armii, przygotowując ją do nowej roli. Szwedzka Agencja Badań nad Obronnością opracowała obszerny raport, który przeanalizował zdolności obronne NATO. Dokument określał, że Rosja jest zdecydowanie lepiej przygotowana do potencjalnego konfliktu, tym bardziej, że siły NATO mają problem z gotowością i są za bardzo rozproszone geograficznie i występuje między nimi zbyt duża dysproporcja sił. Dlatego Szwecja widzi potrzebę bardziej efektywnego europejskiego współdziałania, licząc się z ryzykiem prowadzenia operacji bez pomocy USA.
Z kolei Turcja nie występuje otwarcie przeciwko Moskwie, ale nie da się ukryć, że coraz mocniej rozpycha się w dotychczasowej rosyjskiej strefie wpływów. Zajęcie Krymu w 2014 r. mocno wpłynęło na bezpieczeństwo Ankary. Turcja nie może sobie pozwolić na dalszą rosyjską ekspansję w rejonie Morza Czarnego. Ewentualne zajęcie południa Ukrainy przez Rosję, ogranicza Turcji pole manewru. Ograniczyłoby to również swobodę ruchów Rumunii, jak również całego pasa środkowoeuropejskiego.
Powoli Polska zdaje się dostrzegać zależność interesów. Ożywiły się kontakty dyplomatyczne między Warszawą, Ankarą i Bukaresztem. W dniach 22-23 kwietnia 2021 r. doszło do spotkania ministrów spraw zagranicznych Polski, Turcji i Rumunii, gdzie dyskutowano nad potrzebą nowej koncepcji strategii obronnej, która uwzględniałaby nowe zagrożenia. Do dwustronnych paktów wojskowych, zabezpieczających konkretne interesy jeszcze daleka droga. Dużo jeszcze wody w Wiśle upłynie, zanim z mglistych zapowiedzi wyklaruje się coś trwałego. Ważne, że pierwszy krok został zrobiony.
Magdalena Piórek
Skomentuj
Komentuj jako gość