Marcin Chelminiak
Ostatnie 2 lata polskiej dyplomacji to czas, w którym nasze relacje z RFN znalazły się w największym kryzysie od początku lat 90. XX w. Z taką tezą, forsowaną przez większość polityków, ekspertów czy dziennikarzy trudno się spierać. Zastanówmy się jednak nad źródłem takiego stanu rzeczy. Czy rację mają Donald Tusk i komentator francuskiego „Liberation”, którzy zgodnie nazywają politykę zagraniczną Kaczyńskich wobec RFN antyniemiecką fobią? Czy wszystkiemu jest winien „kaczystowski” rząd skażony nienawiścią do Niemców?
Faktem jest, iż część byłej już koalicji rządowej w postaci LPR przyznaje się do tradycji endeckiej, a tym samym do - co najmniej nieufnego - stosunku do Niemiec. Ale warto podkreślić, iż na politykę zagraniczną rządu Marcinkiewicza, czy Kaczyńskiego ekipa Giertycha miała wpływ marginalny albo wręcz żaden. Od ostatnich wyborów w 2005 r. polską dyplomacją kierowali bezpośrednio premier, prezydent i szef MSZ. I to w takiej właśnie kolejności. O pierwszorzędnej roli braci Kaczyńskich należy pamiętać zwłaszcza wtedy, gdy w stan zakłopotania wprowadza nas nieudolność, czy - delikatnie mówiąc - nienajlepszy kontakt z mediami minister Fotygi. Wydaje się, iż Pani minister, poza administrowaniem MSZ-em, przypadła rola mniej lub bardziej skutecznej wykonawczyni zaleceń premiera i prezydenta.
Nie drażnić Berlina
Kiedy Jarosław Kaczyński odwołując ministra Mellera ogłosił, że „odzyskano” MSZ zewsząd pojawiły się głosy oburzenia i krytyki: przecież MSZ od początku lat 90. był w najlepszych możliwych rękach, o czym świadczyła ciągłość polskiej dyplomacji uwieńczona akcesją do NATO i UE. Niestety, to tylko część prawdy. Z profesjonalizmem i skutecznością polskiej dyplomacji bywało różnie. Wystarczy podać przykład traktatu polsko-niemieckiego z 1991 r. Można mu zarzucić co najmniej dwa błędy, czy też niedociągnięcia niekorzystne z punktu widzenia polskich interesów narodowych. Po pierwsze, nie uregulowano kwestii roszczeń niemieckich. Późniejsze zapewnienia Schroedera czy Merkel, że rząd RFN nie popiera prywatnych roszczeń „wypędzonych” to żadna łaska, ponieważ strona niemiecka –gdyby miała dobrą wolę – mogłaby sama pokryć roszczenia swoich obywateli. Po drugie, nierówny status mniejszości niemieckiej w Polsce i Polaków w RFN. W dokumencie jest zapis o „członkach mniejszości niemieckiej w Rzeczypospolitej Polskiej” i „osobach w RFN, posiadających niemieckie obywatelstwo, które są polskiego pochodzenia albo przyznają się do polskiego języka, kultury lub tradycji polskiej”. Warto przypomnieć, iż w drugim przypadku mówimy o grupie ok. 1,5 mln obywateli (przy 150-tysięcznej mniejszości niemieckiej w naszym kraju). Możemy się tylko zastanawiać, z czego wynikają te niekorzystne dla Polski zapisy. Zwykłe przeoczenie? A może kierownictwo naszej dyplomacji traktując RFN, jako najważniejszego w Europie sojusznika w naszych staraniach o wejście do struktur euroatlantyckich, nie chciało za bardzo „drażnić” Berlina?
O stanie kadr dyplomatycznych, które odziedziczyli Kaczyńscy może świadczyć zachowanie ustępującego ambasadora Polski w Berlinie, Andrzeja Byrta (mianowanego na to stanowisko w 2003 r.) W wypowiedzi dla niemieckiego radia oświadczył, iż Lech Kaczyński popełnił błędy odwołując szczyt Trójkąta Weimarskiego. Ambasador dodał ponadto, iż równie krytycznie jak on sam obóz obecnie rządzący Polską oceniają też zwykli obywatele, o czym można się przekonać, czytając ich opinie na „różnych portalach internetowych”. Z tak „lojalnymi” ludźmi trudno prowadzić efektywną politykę wobec Berlina. Na szczęście zachowanie ambasadora spotkało się z negatywną reakcją nie tylko ze strony polityków PIS, ale także Platformy Obywatelskiej (vide: wypowiedź Bronisława Komorowskiego dla radiowej Trójki).
Przedsiębiorczy Schroeder
W polskich mediach krytyka polityków, którzy formułowali postulaty bardziej stanowczego podejścia wobec RFN ocierała się czasami o absurd. Jednym z takich przykładów był tekst Agaty Kondzińskiej o Januszu Dobroszu zamieszczony we wrocławskim dodatku „Gazety Wyborczej” (12.01.2007 r). Teza tekstu jest następująca: poseł Dobrosz praktycznie całą swoją karierę oparł na ostrej, nieuzasadnionej krytyce wobec Niemiec. I tutaj mamy parę „ciekawych” spostrzeżeń dziennikarki GW. Otóż J. Dobrosz na początku lat 90. - zaślepiony fobią antyniemiecką - nie przyjął faktu zjednoczenia Niemiec z owacją godną prawdziwego Europejczyka. Niesłychana sprawa, skandal! A przecież tacy politycy Starego Kontynentu, jak Margaret Thatcher czy Francois Mitterand traktowali proces zjednoczenia naszych sąsiadów podobnie. Przywódcy Wielkiej Brytanii i Francji początkowo w ogóle nie chcieli o tym słyszeć. Obawiali się, bowiem tego samego, co Dobrosz: wzrostu znaczenia Niemiec na arenie międzynarodowej i powrotu tego państwa do polityki ekspansji. Co więcej, nawet „nasz premier”, Tadeusz Mazowiecki nie kwapił się z wycofaniem wojsk radzieckich z Polski, m.in. dlatego, że w okresie jednoczenia Niemiec bał się o zachodnią granicę.
Analizując pogorszenie relacji polsko-niemieckich zapominamy trochę, iż zjawisko to dotyczy sfery stosunków politycznych, sfery wprawdzie pierwszorzędnej, ale nie jedynej. Pamiętajmy, iż dla tzw. przeciętnych obywateli po obu stronach granicy istotniejsza jest współpraca gospodarcza, handlowa czy transgraniczna, a ta w dalszym ciągu rozwija się w najlepsze. RFN od wielu lat jest dla Polski najważniejszym partnerem handlowym. W 2006 r. ponad 27% exportu i 24% importu naszego państwa przypadało właśnie na Niemcy. Podobnie jest w sferze zagranicznych inwestycji bezpośrednich ulokowanych w Polsce. Nasi zachodni sąsiedzi są tutaj, obok Francji czy Holandii, w ścisłej czołówce. Czemu tak się dzieje? Otóż na szczęście gospodarka funkcjonuje obok wielkiej polityki. No, chyba, że politycy chcą na siłę zrobić „dobrze” przedsiębiorcom i konsumentom. A warto wspomnieć, że to nie polski rząd, ale właśnie kanclerz RFN, Gerhard Schroeder kilka lat temu wpadł na pomysł, aby nowe państwa członkowskie Unii, w tym Polska podniosły stawki podatku dochodowego od firm. Miała to być część niemiecko-francuskiego planu harmonizacji podatków bezpośrednich. O wszystkich konsekwencjach realizacji takiego pomysłu nie ma sensu pisać. W skrócie można podkreślić, iż dzięki temu Niemcom udałoby się powstrzymać transfer inwestycji do nowych krajów Unii i jednocześnie osłabić konkurencyjność ich gospodarek. Warto tylko wspomnieć, iż w 2004 r. stawki podatku dochodowego od osób prawnych (CIT) w nowych krajach UE wynosiły średnio 21,5%, a w starych 31,4%.
To zresztą nie jedyna inicjatywa Schroedera, która „przysłużyła się” Polsce. Dla naszego bezpieczeństwa energetycznego istotne znaczenie ma bowiem rosyjsko-niemiecki projekt budowy gazociągu bałtyckiego. Przypomnijmy, iż Schroeder najpierw wspierał tę inwestycję jako kanclerz RFN, a po odejściu na polityczną emeryturę – za bagatela ćwierć miliona euro rocznie - został przewodniczącym rady nadzorczej spółki North European Gaspipline Company (NEGP). Co ciekawe, reprezentuje tam nie interesy niemieckich udziałowców, ale rosyjskiego Gazpromu. Budowa tego gazociągu ewidentnie uderza w polskie bezpieczeństwo energetyczne. Nasze pretensje nie powinny być jednak skierowane w pierwszej kolejności do Rosjan, którzy w ten sposób konsekwentnie realizują swoją politykę wobec Europy Środkowej i Wschodniej. Nie możemy w końcu wymagać solidarności energetycznej od Moskwy, ale od Berlina już tak. W końcu to Polska i RFN są razem członkami UE oraz NATO. Szczególnie w ramach struktur unijnych należy forsować konieczność wspólnych działań na rzecz bezpieczeństwa energetycznego.
Prawda jest bardziej złożona
Wydaje się, iż polityczna emerytura służy Gerhardowi Schroederowi, który będąc na rosyjskim garnuszku formułuje coraz śmielsze sądy i opinie polityczne. Ostatnio wytknął Unii Europejskiej, iż „staje się ona zakładnikiem nacjonalistycznych, antyrosyjskich interesów pojedynczych krajów UE". Sprecyzował oczywiście, że ma na myśli Polskę i jeszcze kilka innych państw Unii. Ta opinia i słynna już wypowiedź ex-prezydenta Kwaśniewskiego dla niemieckiej wersji „Vanity Fair”, w której sugerował rządowi RFN zaostrzenie kursu wobec Polski doskonale wpisuje się w kreowanie wizerunku Polski jako „chorego człowieka Europy”. Polski, która na forum europejskie przenosi swoje fobie, uprzedzenia w stosunku do Berlina, Moskwy czy rezerwę wobec odmienianej przez wszystkie przypadki „pogłębionej integracji”.
Oczywiście bracia Kaczyńscy w dyplomacji, także w relacjach z naszym zachodnim sąsiadem, nie ustrzegli się błędów czy niezręczności. Przykładem tego była wypowiedź premiera, który podkreślił, iż przy obliczaniu wagi polskiego głosu w Radzie UE liczbę ludności naszego państwa powinno się szacować nie na 38,5 miliona, ale na 66 milionów, uwzględniając skutki niemieckiej agresji w 1939 r. i późniejszej okupacji. Zdania tego – z moralnego punktu widzenia może nawet słusznego - nie można traktować jako poważnego argumentu w negocjacjach międzynarodowych. Co więcej, takie właśnie wypowiedzi mogły dać argumenty stronie niemieckiej, bowiem Europa po raz kolejny zobaczyła w jak „zaściankowych” i historycznych kategoriach rozumują obecni włodarze Rzeczypospolitej.
Rzadko się zdarza, że kryzys w bilateralnych relacjach między państwami jest winą tylko jednej ze stron. W przypadku stosunków polsko-niemieckich jest podobnie. Dlatego też z pewnym dystansem należy podchodzić do opinii, że wyłącznie „kaczystowska” i „antyeuropejska” Polska odpowiada za pogorszenie kontaktów z RFN. Prawda jest bardziej złożona, a część przyczyn tego kryzysu sięga okresu, kiedy w naszym kraju rządzili politycy innych opcji.
Skomentuj
Komentuj jako gość