Podobno zbliżające się wybory prezydenckie są świętem demokracji. Jeżeli to prawda - dla mnie jest to święto smutne. Nie tylko dlatego, że będą przebiegały w cieniu tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i powodzi. Przede wszystkim dlatego, że ten cień okazał się zbyt krótki na poważną rozmowę i przemyślenia nad instytucją Prezydenta RP.
Że ograniczyliśmy się do utopijnego ględzenia o szansach na moralną odnowę narodu i jego sterników oraz spekulacji na temat autentyczności zmiany osobowości Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem za moment wszystko wróci do demokratycznej normy. Wybierzemy albo pociąganego za partyjne sznurki lokaja, zawsze i bezkrytycznie gotowego służyć pomocą swojej partii – żywicielce, albo prezydenta – wojownika, wyczekującego każdej nadarzającej się okazji do podstawienia nogi rządzącej konkurencji i wietrzącego szansy na zwycięstwo swoich. Czuły sejsmograf wyczulony jest na każde drgnięcie sondażowych słupków i zmienne nastroje tzw. opinii publicznej. Czy taki prezydent może być rzeczywistym autorytetem, człowiekiem na którego zwracamy oczy w najtrudniejszych dla narodu chwilach? Tym jedynym, od którego usłyszymy choćby niewygodną prawdę?
W poszukiwaniu takiego właśnie, nieznanego w III RP prezydenta, udali się Polacy za trumną śp. prezydenta Kaczyńskiego aż na Wawel. Człowiek, którego tam pochowano 75 lat temu nie znalazł dotychczas godnych siebie naśladowców, choć śnili o tym i Lech Wałęsa, i Lech Kaczyński. Nazywany cesarzem pośród królów, dzisiaj byłby kontrowersyjnym oszołomem, dziwakiem i radykałem z poparciem nie przekraczającym 1 proc. Marszałek Józef Piłsudski, bo o nim, jak łatwo się domyśleć, mowa, wybrany na prezydenta przez parlament, nie przyjął tej godności, ratując w ten sposób swój autorytet przed rozpasaną demokracją i pozostając do śmierci rzeczywistym przywódcą narodu. Trudno powiedzieć na ile kolejni prezydenci III RP, oficjalnie wyznawcy demokracji, zdawali sobie sprawę z pułapki w jakiej się znaleźli. Jedno jest pewne: niezależnie od różnicy politycznych rodowodów, zasług, charakterów i kompetencji, próba wywiązania się z zadania przypodobania się partii, tłumowi i mediom skończyła się dla nich, i powagi urzędu prezydenta, w sposób opłakany. Dlatego nie ulega dla mnie wątpliwości, że jedynym sposobem na przywrócenie narodowi godności urzędu prezydenta jest ochronienie go, na ile to możliwe, przed demokracją. Sposób jest prosty: dożywotnia prezydentura lub wydłużenie kadencji do np. 20lat z zachowaniem przynajmniej obecnego zakresu władzy.
Aby uprzedzić wszelkie oskarżenia o autorytaryzm, pragnę przypomnieć, że filarem nowożytnej idei demokracji przedstawicielskiej było ustanowienie prezydentury mającej uosabiać dawnego monarchę. Jego pozycję ojca narodu, najwyższego politycznego autorytetu i strażnika prawa. Zmiany jakie dotknęły współczesną demokrację, jej kurs na pozbawiony zasad medialno- sondażowy spektakl w reżyserii partyjnych oligarchii, tworzą otoczenie skrajnie wrogie silnej i niezależnej prezydenturze. Oglądanie świeżo wybranego prezydenta meldującego partyjnemu bossowi wykonanie zadania, to widok smutny i upokarzający, ale też symboliczny. Zwiastujący nieuchronną porażkę prezydentury, zanim jeszcze się zaczęła. W takich okolicznościach wybór kogokolwiek na pięcioletnią kadencję ma znaczenie drugorzędne. Budowanie prezydentury rzeczywistej, dumnej i niezależnej, zdolnej do myślenia kategoriami państwa, posiadającej własną tożsamość i racjonalność nastawioną na myślenie długofalowe i strategiczne, oto czego potrzebuje nasze państwo, targane demokratyczną chorobą przerostu formy nad treścią. Warunkiem niezbędnym jest dający spokój i odmienną perspektywę czas. Wyzwalający od partyjnych zobowiązań, uczący odpowiedzialności za państwo, wykraczający poza krótkoterminowe wyborcze cele. Dla wielu wychowanych w kulcie demokratycznych igrzysk Polaków, taka propozycja brzmi jak herezja. Idą do urn jak na wojnę, wierząc, że wystarczy tylko lepiej i trafniej wybrać i sen o prezydencie wszystkich Polaków się spełni. Świeżo opublikowane wyniki badań socjologów z Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego pokazują jednak, że aż 58% mieszkańców Warszawy uważa, iż „potrzeba nam nowego przywódcy, nie należącego do układu”. Nie widzę na to innego sposobu, jak postawienie urzędu prezydenta poza obecną demokratyczną logiką ciągłego wyborczego wyścigu.
Ramy obecnej demokratycznej poprawności nie pozwalają na poważną dyskusję o zaletach długoterminowej prezydentury. Z oczywistych względów nie są tym zainteresowane największe partie polityczne. Jedyne, co miała polska mediokracja do zaoferowania prezydentowi Kaczyńskiemu, to pochówek na Wawelu oraz pośmiertną, pod wpływem szoku dokonaną, zmianę wizerunku medialnego z „oszołoma” i „nienawistnika” na pełnego ciepła i rozsądku męża stanu. Żywym niczego nowego nie zaproponowano.
Bogdan Bachmura, politolog, publicysta. Prezes fundacji "Debata".
Skomentuj
Komentuj jako gość