Jesienią 2008 roku wzięły mnie w obronę jedynie „Gazeta Polska” i „Debata”. Z poseł Lidią Staroń rozmawia Dariusz Jarosiński
fot: Wikipedia
Po artykułach Mariusza Kowalewskiego o rzekomej „aferze spółdzielczej”, zamieszczonych jesienią 2008 roku w „Rzeczpospolitej”, miała pani zostać wyrzucona z klubu Platformy Obywatelskiej.
Spółdzielczością zajmuję się od wielu lat. Wielokrotnie moje działania były opisywane przez media, w tym ówczesnego lokalnego dziennikarza Mariusza Kowalewskiego. Dziennikarz ten doskonale znał faktyczną sytuację i dlatego moim zdaniem miał świadomość, że pisze nieprawdę. Pomówienia na mój temat funkcjonowały od dawna, tymi pomówieniami starano się zablokować prace nad ustawą o spółdzielniach mieszkaniowych. Mariusz Kowalewski pisząc te konkretne artykuły, ani razu nie zwrócił się do mnie z pytaniami, nie poprosił o rozmowę. Zmieniałam prawo w interesie milionów Polaków dlatego, aby stali się faktycznymi właścicielami. Chciałam i chcę, żeby spółdzielnia była spółdzielnią właścicieli, a nie peerelowską spółdzielnią niewolników.
Po ukazaniu się artykułów przeżyłam nagonkę wszystkich możliwych mediów. Stałam się „pierwszą aferzystką” w Polsce. Moje telefony praktycznie nie przestawały dzwonić. Najgorsze było jednak to, że praktycznie nikt nie starał się dotrzeć do prawdy. Inne media powielały to, co napisała „Rzeczpospolita” - bez żadnej weryfikacji, refleksji. Zarzucanie politykowi, iż pisze ustawę „z myślą o osiągnięciu własnych korzyści”, jest chyba najgorszą rzeczą o jaką może być oskarżony. Jeżeli poważna gazeta, a za taką uważałam „Rzeczpospolitą”, publikuje artykuł, w którym kierowane są zarzuty pod moim adresem, to czytelnik ma prawo domniemywać, iż jest coś „na rzeczy”, przyjmuje tekst za wielce prawdopodobny.
Po artykule w „Rzeczpospolitej” złożyła Pani pozew do sądu i niedawno w tej sprawie zapadł wyrok. Udowodniła Pani, że przy pisaniu ustawy o spółdzielczości kierowała się Pani dobrem wszystkich spółdzielców, a nie własnym.
Pozew został skierowany zarówno przeciwko „Rzeczpospolitej”, jak i Mariuszowi Kowalewskiemu. Przez długi czas nie byliśmy jednak w stanie w żaden sposób ustalić adresu dziennikarza, który nie stawiał się na rozprawy sądowe. Po wielu miesiącach sąd zmusił „Rzeczpospolitą” do podania jego adresu. Wobec dziennikarza skierowaliśmy akt oskarżenia.
W dniu 20 stycznia 2010 r. nastąpiło ogłoszenie wyroku. Wygrałam sprawę, sąd przyznał mi rację i stwierdził, że stawiane mi zarzuty były w całości nieprawdziwe i ewidentnie naruszały moje dobra osobiste. Nowelizacja ustawy o spółdzielniach spowodowała, że miliony Polaków stały się faktycznymi właścicielami mieszkań, a ja działałam w interesie obywateli. Artykuły publikowane wówczas w „Rzeczpospolitej” nie zawierały nawet cienia prawdy. Sąd nakazał „Rzeczpospolitej” mnie przeprosić – na pierwszej stronie piątkowego wydania dziennika.
Sąd szczególną uwagę zwrócił na wysokość przyznanego mi odszkodowania - 90 tysięcy złotych. Stwierdził, że jest to precedens w skali kraju, bowiem w Polsce w tego typu procesach nie przyznaje się tak wysokich odszkodowań. Uzasadnieniem tego jest ogromna szkoda jaką wyrządziły te artykuły - pozbawienie mnie wiarygodności i dobrego imienia. Pieniądze w całości otrzymają instytucje charytatywne, placówki opiekuńcze i wychowawcze z naszego regionu. Niestety, z wielkim żalem muszę przyznać, że tak jak po wybuchu tej pseudoafery wszystkie media mówiły właściwie tylko o posłance Lidii Staroń i o tym jak „zarobiła” na ustawie, tak po wygranym procesie już nikt tą sprawą się nie interesował, sprawa przestała być newsem.
Dodam, że jesienią 2008 roku wzięły mnie w obronę jedynie „Gazeta Polska” i „Debata”.
Widać wyraźnie, iż płaci pani cenę za naruszanie interesów dużych grup zawodowych. Może lepiej nie wychylać się - miałaby pani święty spokój, zapewnione wysokie miejsce na liście wyborczej?
Ależ oczywiście, zapewne właśnie tak by było. Nie od dzisiaj bowiem wiadomo, że ludzie, którzy walczą z sitwami, naruszają interesy dużych, a co za tym idzie wpływowych grup, stoją po stronie zwykłego, często bezradnego obywatela, muszą liczyć się z tym, że ich walka nie będzie łatwa, a polityczna cena jaką przyjdzie im za to zapłacić, ogromna. Nie po to jednak zdecydowałam się zostać posłem, żeby siedzieć cicho i nic nie robić. W kampanii wyborczej obiecałam, że będę stać po stronie ludzi, bronić ich interesów i praw, i to właśnie robię. Mam oczywiście świadomość, że moje działania są dla wielu ludzi niewygodne, ale ponieważ nigdy nie godziłam się i nie godzę na patologię, nie potrafię zamknąć oczu i udawać, że wszystko jest w porządku, nawet za cenę świętego spokoju i wysokiego miejsca na liście.
Ze szczególnym impetem atakował panią Zbigniew Chlebowski, były przewodniczący klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Był gotów natychmiast, zaraz po ukazaniu się artykułu w „Rzeczpospolitej”, bez jakichkolwiek wyjaśnień i poznania faktów, wyrzucić panią z klubu PO. Dzisiaj sam znalazł się pod pręgierzem poważnych zarzutów.
Były przewodniczący klubu PO, Zbigniew Chlebowski, właściwie od samego początku był przeciwnikiem rozwiązań korzystnych dla spółdzielców. Ze zdumiewającą natomiast zaciekłością bronił rozwiązań przychylnych zarządom spółdzielni, a jednocześnie krzywdzących zwykłych spółdzielców. Sprawa oparła się o zarząd partii. Władze Platformy zdecydowały o głosowaniu w klubie. Parlamentarzyści PO opowiedzieli się zdecydowanie za moimi rozwiązaniami, pomysły Chlebowskiego poparła mała grupka posłów. Chlebowski nigdy mi tego nie zapomniał i nie wybaczył tej przegranej, czego wyraz dawał na każdym kroku.
Czy to prawda, że Zbigniew Chlebowski przejawiał też dużą aktywność, kiedy pani poseł zaczęła prace nad ustawą o ogrodach działkowych?
To była sprawa kuriozalna, chyba nigdy wcześniej coś takiego w Sejmie się nie zdarzyło. Zbigniew Chlebowski ukarał mnie za inicjatywę poselską, popartą zresztą i zaakceptowaną przez Ministerstwo Środowiska. Zostałam zawieszona wówczas w prawach członka klubu na 3 miesiące. Chlebowski był przeciwnikiem zarysowanych wstępnie rozwiązań – uwłaszczenia działkowców, zerwania z peerelowskim prawem, które daje monopol i ogromną, pozbawioną kontroli władzę Polskiemu Związkowi Działkowców.
Zdaniem Stefana Niesiołowskiego, prominentnego członka PO, wicemarszałka Sejmu, nie było żadnej afery hazardowej. Wicemarszałek uważa, że Zbigniew Chlebowski był przekonywujący w czasie przesłuchania przez komisję sejmową i mógłby wrócić do klubu PO. Czy pani poseł posiada podobną opinię?
Nie będę komentowała słów Stefana Niesiołowskiego – każdy ma prawo do własnych ocen. Ja mam odmienne zdanie na ten temat.
Narusza pani interesy znaczących grup zawodowych – zarządów spółdzielni mieszkaniowych, komorników, właścicieli hipermarketów. Żadne biuro poselskie nie załatwia tylu spraw i interwencji. Jest Pani w tym niezwykle skuteczna. Nie boi się Pani także wystąpić przeciw patologii i niekompetencji w szeregach własnej partii. Nie czuje się pani zagrożona?
Tak zostałam wychowana. Jeśli nie wiesz jak postąpić – postępuj przyzwoicie. Niestety, płaci się za to olbrzymią cenę. Kiedy zajęłam się sprawami Spółdzielni Mieszkaniowej „Pojezierze” byłam śledzona, w moim samochodzie przecięto przewód hamulcowy, pojawiały się dziesiątki płatnych ogłoszeń, których celem było szkalowanie i dyskredytowanie mojej osoby. Na rzecz tejże spółdzielni w pocie czoła pracowali niektórzy dziennikarze. Cała armia ludzi pilnowała, żeby w prasie nie ukazało się choćby jedno pozytywne zdanie na temat Lidii Staroń. Obecnie sytuacja nie uległa większej zmianie, jest inaczej tylko rozgrywana, na innym szczeblu. Nie tak dawno np. dziennikarz jednego z tabloidów przyznał mi się wprost, że „otrzymał na mnie zlecenie”.
Teksty i programy podważające moją wiarygodność ukazują się właściwie bezustannie. Jednak ich natężenie wzrasta zawsze w momencie, kiedy podejmuję jakieś konkretne działania w parlamencie, naruszające interesy dużych grup, często interesy wpływowych lobby. Nieprzypadkowe są także częste, powtarzające się kontrole mnie i mojej rodziny.
Naturalnie, że zarówno ja, jak i moja rodzina czujemy się zagrożeni. Niełatwo też czyta się kolejne paszkwile na swój temat - ile razy można udowadniać, że nie jest się wielbłądem.
Wiem, że skutecznie pani poseł stanęła w obronie dyrektora Muzeum Warmii i Mazur.Wiem także, że pani poseł interweniowała w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego w celu zweryfikowania kilku konkursów na dotacje z funduszy unijnych. Czy może pani poseł powiedzieć jakich konkursów dotyczyła pani interwencja i czy może są już jakieś wstępne wnioski z zapowiadanej kontroli przez ministerstwo w Urzędzie Marszałkowskim?
Moja interwencja dotyczyła kilku konkursów, gdzie na podstawie zebranych dokumentów zakwestionowałam prawidłowość ich przeprowadzenia. Chodzi tu o pieniądze publiczne. Jestem zdania, że muszą być wydatkowane w sposób transparentny, racjonalny, na podstawie analiz ekonomicznych, z jak największą korzyścią dla naszego regionu. Nie można także pozwolić na takie marginalizowanie Olsztyna. Poprosiłam o skontrolowanie m.in. konkursu dotyczącego zabudowy przedzamcza w Lidzbarku Warmińskim czy „Term Warmińskich”, ponieważ wszystkie dostępne opinie ekspertów, analizy i opracowania kwestionują zasadność ulokowania tej inwestycji akurat w Lidzbarku Warmińskim – chociażby ze względu na niską temperaturę wody i jej zbyt wysokie zasolenie. Interwencja dotyczy jeszcze trzech innych inwestycji o charakterze lokalnym i regionalnym. Minister zapewniła mnie, że przedstawione jej inwestycje zostaną skontrolowane.
Rozmawiał Dariusz Jarosiński, redaktor naczelny miesięcznika "Debata".
O sprawie Lidii Staroń i zarzutach jakie postawiła jej Rzeczpospolita czytaj TUTAJ
Skomentuj
Komentuj jako gość