Przez łóżek sto przechodzi szparko, stając się damą i pisarką” – przedstawiał Janusz Szpotański początki olśniewającej kariery Bonży, bohaterki słynnego poematu „Bania w Paryżu”. Być może krzywdził ją tym posądzeniem, ale gwoli prawdy trzeba przypomnieć, że podobnie ilustrował początki karier w przemyśle rozrywkowym Andrzej Mleczko, umieszczając w „dymku” dołączonym do rysunku dwóch rozmawiających gwiazdek taki oto tekst „... a potem lansował mnie przez dwie godziny...” – więc coś chyba musi być na rzeczy. Naturalnie o karierze decyduje, ma się rozumieć, talent, ale co to szkodzi trochę talentowi dopomóc lansowaniem?
Właśnie jedna z gazet opublikowała informację o zarobkach naszych celebrytek i gwiazdek estrady. Okazuje się, że piosenkarka Kayah bierze za koncert 40 tys złotych, podobnie jak zespół „Wilki”, co to zasłynął piosenką, że „Baśka miała fajny biust, (...) więc na noc umówiłem się z Alą (...) Potem biegały z wydętymi brzuchami, jak konie w galopie...” – czy jakoś tak. Z kolei „celebrytka” Katarzyna Cichopek za występ w reklamie bierze 190 tys zł, podczas gdy aktorka Joanna Brodzik – nawet 300 tysięcy. Daj Boże każdemu.
Problem wszelako w tym, że nie każdy ma tyle szczęścia, by zrobić karierę w przemyśle rozrywkowym. Ci, którym to się nie udało, muszą na przykład być inżynierami. W listopadzie ubiegłego roku średnie wynagrodzenie polskiego inżyniera oscylowało wokół 5 tysięcy zł miesięcznie. Oczywiście inżynier inżynierowi nierówny – i w zależności od branży zarobki te wynosiły albo ponad 8 tys. zł miesięcznie (nieruchomości development), albo 6 tys. (media, reklama, rozrywka), albo 5,3 tys zł (motoryzacja) albo – niewiarygodne! – nawet 1900 w branży zbrojeniowej. Jak mawiał słynny brytyjski premier Beniamin Disraeli, „są kłamstwa, ohydne kłamstwa i statystyka” – więc te zarobki są zróżnicowane również w zależności od wieku. Inżynierowie młodzi (21-25 lat) zarabiają średnio 3200 zł, podczas gdy starsi (61-65 lat) 12,7 tys zł. Oczywiście nie wszyscy, tylko tacy, którzy stanowią kadrę zarządzającą – bo takie średnie zarobki są udziałem inżynierów zajmujących się zarządzaniem. Ale cóż to za cymes? Zaledwie 150 tys. rocznie, więc nawet dobrze wynagradzany inżynier nie wytrzymuje porównania z jednorazowym honorarium pani Katarzyny Cichopek, reklamującej, dajmy na to, pigułki przeciwko wzdęciom.
Jest to sytuacja charakterystyczna dla wszystkich, a przynajmniej – dla większości współczesnych społeczeństw, w których najhojniej wynagradzani są pracownicy branży rozrywkowej i sektora finansowego. Z pozoru obydwie te dziedziny leżą na przeciwnych biegunach, ale kiedy przyjrzymy się im bliżej i uważniej, to bez trudu znajdziemy między nimi wspólny mianownik. Otóż zarówno jedna, jak i druga branża w gruncie rzeczy sprzedaje iluzje. W przypadku przemysłu rozrywkowego nie trzeba chyba tego specjalnie uzasadniać. Co innego sektor finansowy. Co sprzedaje sektor finansowy? Nadzieję korzyści. Ale to nie jest prawdziwy towar, to jest iluzja, bo korzyści odnosi wyłącznie bank, podczas gdy klient dostaje iluzję, za którą musi bardzo słono zapłacić. I warto zwrócić uwagę, że podobnie jak w przemyśle rozrywkowym, tak i w sektorze finansowym zarobki bywają rekordowo wysokie. Bierze się to stąd, że – co zresztą przewidział jeszcze przed wojną Jan Huizinga w swoim „Homo ludens”. Dowodził on, że źródłem kultury jest zabawa.
Wtedy wydawało się to mało wiarygodne, ale teraz, na naszych oczach, stało się rzeczywistością – ale rzeczywistością podstawioną, w której nic nie dzieje się naprawdę. Trudno przecież traktować poważnie demokratycznych polityków, podobnych do siebie jak dwie krople wody, trudno traktować serio politykę, polegającą w gruncie rzeczy na panicznym uciekaniu polityków przed własnymi nagrodami w obawie przed stratowaniem, trudno traktować serio filozofów, którym założono kaftany bezpieczeństwa politycznej poprawności – i tak dalej. To znaczy – niezupełnie nic. Prawdziwe pozostały bodaj już tylko trzy rzeczy: podatki, śmierć i seks, wobec czego współczesna kultura ekscytuje się seksem jako ostatnią oazą autentyzmu i przy pomocy tej ekscytacji usiłuje wyprzeć ze świadomości konieczność śmierci, którą idiotycznie nazywa „odejściem”. Przyczyna jest prawdopodobnie utrata wiary w Boga, no a skoro nie ma Boga, to nic nie dzieje się naprawdę, wszystko jest tylko zabawą. Jeszcze w XIX wieku zwrócił na to uwagę Teodor Dostojewski, pisząc, że „jeśli Boga nie ma, to jakiż ze mnie kapitan?”
Ale mniejsza już o ewolucję współczesnej kultury, bo opisane dysproporcje dochodów między sprzedawcami iluzji, a inżynierami, jako twórcami podstaw egzystencji całych społeczności, stwarzają poważne problemy wychowawcze. Jak w sytuacji, gdy celebrytka za wyrecytowanie przez kamerą pochwały pigułek na przeczyszczenie dostaje dwa razy tyle, ile inżynier potrafi zarobić w ciągu całego roku, zachęcić młodego chłopca, by się uczył i został inżynierem, albo dziewczynę, żeby została, dajmy na to, lekarką? Na takie dictum gotów jest parsknąć swoim rodzicom śmiechem w twarz – i zamiast przykładać się do matematyki, czy fizyki, zacznie ćwiczyć skoki i pląsy w nadziei, że wygra organizowany przez TVN konkurs na fordansera, zostanie celebrytą i będzie lansował celebrytki? Podobnie panienka, dla której znacznie bardziej atrakcyjna może okazać się perspektywa, że jakaś gruba ryba z branży ją wylansuje? Tylko pytanie, jaka przyszłość, jakie szanse przetrwania ma społeczność, której ideałem zostanie fordanser i żigolak?
Stanisław Michalkiewicz
Skomentuj
Komentuj jako gość