Jak powszechnie wiadomo, łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Gdy zajmowałem się działalnością wydawniczą w tzw. drugim obiegu, władza komunistyczna widziała we mnie wywrotowca i kontrrewolucjonistę. Gdy nastała władza demokratyczna, minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Kazimierz Michał Ujazdowski, chciał mnie za to samo odznaczyć medalem Zasłużony dla Kultury Polskiej. Odmówiłem, ponieważ interpretacja poprzedniej władzy wydawała mi się bardziej zgodna z moimi intencjami.
Od tamtej pory minęło 13 lat i na pozór niewiele się zmieniło. Od sześciu lat zajmuję się wydawaniem „Debaty”, a obecny wojewoda w imieniu ministra rozdaje te same medale na VI już Forum Kultury Warmii i Mazur. Z tą różnicą, że teraz nawet zaproszeń do dyskusji o kulturze nie otrzymuję. A szkoda, bo jest o czym rozmawiać. Motywem przewodnim spotkania było pytanie: „Misja czy produkcja, czyli dla kogo tworzą dzisiaj artyści”. Łatwo zatem się domyśleć, że problemami, o których dyskutowano, była wielokrotnie podnoszona kwestia komercjalizacji kultury oraz problem moim zdaniem najważniejszy, poruszony przez Zdzisława Pietrasika z „Polityki”, a mianowicie konsumpcji kultury, która zastąpiła dawne obcowanie z kulturą. Według Pietrasika „nie tylko odbiorcy są odpowiedzialni za to, co dzieje się w kulturze, ale głównie twórcy” i to są święte słowa.
Znane dzisiaj zagrożenia dla kultury są problemem stosunkowo nowym, widocznym gdzieś od XVIII wieku. Wtedy to artyści wyczuli zagrożenie ze strony zjawiska, które nazywano filisterstwem, a polegające na wykorzystywaniu dzieł sztuki do podkreślania swojej społecznej pozycji i statusu przez nowobogackie sfery rosnącego w siłę mieszczaństwa. Jak się później okazało, było to dopiero preludium do problemów z jakimi musieli się zderzyć artyści wraz z wejściem na arenę dziejów społeczeństwa masowego. Jego oczekiwania rosły wraz z coraz większą ilością wolnego czasu, którym dysponowało, ale nie były to pragnienia poznania bogatych zasobów dziedzictwa kultury, lecz zabicia wolnego czasu zwykłą rozrywką. Nie jest zatem winą tegoż społeczeństwa, że artyści zaczęli mylić kulturę z rozrywką i przewrotnie narzekać na komercjalizację kultury. Tak naprawdę nie istnieje przecież podział na kulturę wysoką i kulturę masową. Zjawisko tzw. kultury masowej lepiej opisuje zapomniany dziś, a używany już za komuny termin „przemysł rozrywkowy”. Kultura bowiem kończy się tam, gdzie zaczyna dostarczanie pokarmu żądnym coraz tańszych podniet masom wychowanym przez państwowo - biznesową machinę do pełnienia funkcji konsumpcyjnych. Jest to normalny w ustroju pozbawionym jakichkolwiek cech arystokratyzmu proces i nie ma co się nań obrażać. Wystarczy po prostu nazwać rzeczy po imieniu i zrezygnować z miana artysty. Po prostu wrócić do używanego niegdyś terminu „komediant”, którego rolą jest utylitarne wytwarzanie produktów rozrywkowych, w naturalny sposób pożądanych przez społeczeństwo masowe. Kultura bowiem, aby we właściwy sobie sposób przenosiła nas ponad czasem, aby cechowała się względną trwałością, a czasem nieśmiertelnością, musi powstawać w duchowym, arystokratycznym odosobnieniu i być pozbawiona nacisku konieczności.
Średniowieczne katedry nie dlatego przecież zachwycają swoją niepowtarzalną formą i pięknem, że były budowane na użytkowe potrzeby kultu religijnego, lecz dlatego, że duchowość ich twórców czerpała ze sfer dalekich od ziemskich celów. Tym, co naprawdę zagraża dzisiaj kulturze i jej dziełom nie jest sama rozrywka i zabawa, lecz dokonywana na ich potrzeby konsumpcja dzieł kultury, o której wspominał Zdzisław Pietrasiak, a polegająca na ich przetwarzaniu, adaptacjach, przeróbkach oraz innych formach dostosowanego do potrzeb rozrywki kiczu. Oczywiście w opakowaniu ze szczytnym hasłem „upowszechniania kultury wśród mas”.
Częsty w środowiskach ludzi kultury bunt przeciwko cechom i oczekiwaniom społeczeństwa masowego jest tylko zasłoną dymną utrudniającą identyfikację prawdziwych winowajców zjawiska konsumpcji kultury. Społeczeństwo masowe ma kulturę gdzieś, bo taka jest jego natura. Żyje w przeświadczeniu przebywania w najlepszym z możliwych światów i próba odciągania go od właściwych mu rozrywek to czysta strata czasu. To nie masowy odbiorca, nie „klient docelowy”, lecz ludzie związani z kulturą dla zysku przeżuwają na ogólnie dostępną łatwo przemijającą papkę to, co pierwotnie było wartościowe i trwałe. W pełni świadomi tego co robią, gorzej niż dawny filister, który samej zawartości dzieła nie ruszał. Zatem dla ratowania kultury nie jest dziś najważniejszy bunt artysty przeciwko społeczeństwu, lecz eliminacja współczesnej mutacji filistra z grona samych twórców kultury.
Powyższy postulat proszę oczywiście wrzucić do kategorii pobożnych życzeń, bo nic nie wskazuje na jakiekolwiek buntownicze zapędy artystów wewnątrz własnego środowiska. Narzekanie na niszczącą prawdziwy artyzm komercję jest dużo bezpieczniejsze, wręcz należy na demokratycznych salonach do dobrego tonu. To takie rytualne wierzganie pozwalające poczuć się w opozycji do niczego nie zobowiązując. Podkreślenie własnego twórczego potencjału bez konieczności wystawiania go na próbę. W czasach kulturowej dekadencji i powszechnego „ratuj się kto może” bunt artysty w dawnym stylu kosztuje więcej niż kiedykolwiek. To niemal pewna recepta na samotność, brak zrozumienia i być może finansową niedolę. O zaproszeniach na salony władzy i dekoracjach medalami nie wspominając.
Bogdan Bachmura
Tekst pochodzi z miesięcznika Debata
Skomentuj
Komentuj jako gość