Po trzecim odcinku upieram się jeszcze mocniej, że wręcz powinniśmy film „Nasze matki i nasi ojcowie” zobaczyć. Bo nic nie obrazuje tak dobrze zjawiska kompletnego odwrócenia wektorów w ocenie drugiej wojny światowej. Bo mamy do czynienia z dziełem na wskroś propagandowym, choć sprzedanym pod postacią atrakcyjnej komercyjnej fabuły i dobrze aby Polacy byli takiego niebezpieczeństwa świadomi.
Ale utwierdziłem się też po tym trzecim odcinku, i po końcowej debacie, w przekonaniu, że należało go pokazać w szczególny sposób. Jako swoiste kuriozum, z wyraźnym komentarzem, i to nie na koniec, a przed każdym odcinkiem. Z objaśnieniem, na czym polega historyczny fałsz tej wizji historii.
A polegał on nie tylko na przedstawieniu Polaków jako notorycznych antysemitów, choć to niewątpliwie swoiste ukoronowanie tej propagandy. Polegał on także na przedstawieniu Niemców jako zasadniczo sympatycznego i stosunkowo słabo dotkniętego nazizmem narodu, który wojnę zaczyna w roku 1941. I wprawdzie pod jej wpływem twardnieje, ale tak jak każdy naród prowadzący wojnę. I owszem dopuszcza się niezbyt zresztą masowych, trochę przypadkowych zbrodni, ale zawsze z głębokimi rozterkami, które nie cechują słowiańskich podludzi: Ukraińców i Polaków.
Telewizja drogą potraktowania tego serialu w ten sposób nie poszła i to była decyzja bez mała kompromitująca. Można się było o tym zresztą przekonać śledząc podczas końcowej debaty wypowiedzi z internetowej dyskusji zaaranżowanej przez TVP. Przeważały głosy pod tytułem: O co chodzi? Każdy naród ma swoją prawdę, wszędzie byli ludzie dobry i źli. W imię mechanicznej symetrii produkowanej przez polityczną poprawność Polacy sami godzą się na historyczne fałszerstwa swoim kosztem. Czy byłoby inaczej, gdyby ich spróbować choć trochę poprowadzić? Trzeba przynajmniej próbować. A nie spróbowano.
Napisałem w swoim pierwszym komentarzu, że wiele będzie zależało od tej końcowej debaty. Mam po niej mieszane uczucia. Zwłaszcza pierwsza część wydawała się być, pomimo nawet pewnych wysiłków Piotra Kraśki, zdominowana przez dyskurs niemiecki. Cyniczne uwagi niemieckiego historyka Thomasa Webera i żydowsko-niemieckiego konsultanta filmu profesora Schoepsa wyraźnie dominowały.
Ani mający dobre chęci, ale plączący się w dygresjach polski historyk Tomasz Szarota, ani borykający się ze swoją polszczyzną Szewach Weiss, nie stanowili skutecznej przeciwwagi. A powiem szczerze: jeśli TVP nie miała gwarancji, że polskie racje wybrzmią w tej sprawie jednoznacznie i dobitnie, nie powinna tego w ogóle ruszać. Tu akurat trzeba było porzucić doktrynę bezwzględnego obiektywizmu jak w mało której sprawie.
Potem było już lepiej – pojawienie się Piotra Semki czy pułkownika Armii Krajowej Tadeusza Filipkowskiego sprawiło, że wreszcie ktoś zaczął dobitnie mówić, na czym polega fundamentalne zło tego filmu. Także Szewach Weiss wyartykułował w końcu główny zarzut: zastępowanie winy niemieckiej abstrakcyjną winą nazistowską i wyraźny antypolski kompleks.
Na tym tle groteskowo zabrzmiały tłumaczenia Adama Krzemińskiego z „Polityki”, że wątek polski wypadł tak jak wypadł tylko dlatego, bo niemiecka telewizja ZDF nie miała pieniędzy na inne poprowadzenie historii żydowskiego bohatera tego filmu (pierwotnie miał uciec na Zachód). Tę teorię wsparł wiceszef pierwszego programu TVP Andrzej Godlewski. Naprawdę wierzycie panowie w to, że kluczowy z punktu widzenia całej logiki filmu zabieg rozłożenia moralnej odpowiedzialności za wojenny, dodajmy zbrodniczy antysemityzm na inny naród to dzieło przypadku?
Przecież to jest coś, co Niemcy co najmniej od czasu sławnego artykułu „Spiegla” o wspólnikach zbrodni Hitlera próbują robić konsekwentnie. Zapewne nie wszyscy. Ale ZDF to telewizja publiczna. To po prostu część oficjalnej niemieckiej polityki historycznej.
Film miał niezwykłą popularność i zgadzam się tu z Semką, a nie z urzędowymi optymistami: on określi poglądy niemieckiej większości na następne pokolenia. Na tym tle my wypadamy jako podzieleni i pogubieni. Bezradni, nie umiejący się przeciwstawić, nie umiejący dać wyraźnego odporu. Podszyci tym absurdalnym relatywizmem, jaki wyzierał z internetowych wpisów.
A przecież niezależnie już od polskiej racji stanu prezentuje nam się wizję skłamaną nieomal minuta po minucie. Od pierwszej sceny, kiedy jak słusznie zauważył prof. Szarota wspólnie bawiący się w Berlinie młodzi Niemcy z młodym Żydem byliby późną wiosną 1941 roku jakimś ewenementem. Ale ludzi, którzy powtarzają jak cielęta, że każdy naród ma swoją prawdę i wszędzie byli dobrzy i źli bohaterowie, to po prostu nie obchodzi.
Decyzja TVP o pokazaniu filmu byłaby, jak powiedział tenże prof. Szarota, „odważna”, gdyby towarzyszyła jej troskę o obronę racji, które są i nasze i uczciwe. Tak się jednak nie stało.
Piotr Zaremba (wPolityce.pl)
Skomentuj
Komentuj jako gość