To dobrze, że poseł Adam Żyliński postanowił kandydować w przyszłorocznych wyborach na burmistrza Iławy. Bo w długiej, trwającej niemal nieprzerwanie od 1990 r. działalności politycznej nic mu tak nie wyszło, jak trzy kadencje na tym stanowisku. Jednocześnie poseł Adam Żyliński opuścił szeregi Platformy Obywatelskiej z nadzieją, że da się to zrobić „dyskretnie, po cichu, tylnymi drzwiami”. W rozmowie z Adamem Sochą wyznał także, że jest niepocieszony, bo nie o to mu chodziło, by zrobiło się z tego wydarzenie na cały kraj.
Rzeczywiście, dla Adama Żylińskiego, przyszłego bezpartyjnego kandydata na burmistrza Iławy, byłoby najlepiej, aby informacja ta ograniczyła się do jego przyszłych wyborców z którymi najpierw, poprzez „Kuriera Iławskiego”, podzielił się swoją decyzją. Bo tylko tam ta informacja stanowi jego przyszły kapitał polityczny. Poza Iławą może być tylko zbędnym bagażem. Życzenie publicznego milczenia w sprawie jego odejścia z partii, z oczywistych powodów naiwne, nie powinno być spełnione, nawet gdyby to było możliwe. Powody są co najmniej dwa. Pierwszy to wypowiedź dla „Rzeczpospolitej”, w której Adam Żyliński ujawnia motywy swojej decyzji. – To mój sprzeciw wobec tego, jak Platforma Obywatelska upartyjnia samorządy. Działacze zawłaszczają urzędy, do tego dochodzi buta i pławienie się w luksusie. Zapomnieli, że rządzić to znaczy służyć - mówi poseł PO. Święte słowa, panie Adamie!
Partyjniactwo i uwikłanie radnych w zależność od matki - partii to przekleństwo i główna przyczyna demokratycznej fikcji oraz rytualizacji lokalnych samorządów. Widok wybranych w powszechnych wyborach radnych, za których w sprawie dróg, ciepła, szkoły, placu zabaw czy wywozu śmieci decyduje interes partii, jest nie tylko kontynuacją komunistycznej tradycji radnego - bezradnego, ale też patologią sprzyjającą zachowaniom korupcyjnym. Dowodów nie trzeba daleko szukać. Okoliczności konkursu i wyboru Rafała Targońskiego na szefa Olsztyńskiego Zakładu Komunalnego to kwintesencja tego o czym mówi Adam Żyliński. Partyjniactwo, buta, bezkarność, a przy okazji szyderstwo z ludzi usiłujących dochodzić prawdy, zostało milcząco podżyrowane przez większość radnych i prezydenta, dla których publiczne wypowiedzenie własnego zdania stało się wyrazem najwyższego heroizmu. Ta zabijająca demokrację lokalną patologia zaczyna się na partyjnych, liczonych w sposób proporcjonalny listach, a kończy spektaklem w Ratuszu, z wiecznie powtarzanymi jak w „Dniu świstaka” rolami.
Chciałbym pogratulować Adamowi Żylińskiemu odwagi i trafności oceny stanu demokracji lokalnej, gdyby nie… zdziwienie nagłym przypływem determinacji i poważna dawka praktycznej hipokryzji z jego strony, będącej drugim powodem, dla którego warto zagłębić się w meandry nagłej decyzji zerwania pępowiny łączącej go od początku lat 90. z partią. Bo przecież choroba partyjniactwa, tocząca lokalny samorząd jest przypadłością szerszą, dotykającą w sposób powszechnie znany i widoczny polski parlament, czyniąc z władzy ustawodawczej karykaturę demokracji.
Czy poseł Adam Żyliński, trudno kojarzony z jakimkolwiek przejawem niezależnego, znanego szerszemu ogółowi myślenia i działania, nie jest wzorcowym przykładem parlamentarnego szczepu choroby, którą chciałby wyrugować z samorządu? Nie znam przypadku wyłamania się posła Żylińskiego z syndromu jedynie słusznej linii partyjnego wodza. Ale też prawdą jest, że Adam Żyliński wielokrotnie, w różnych rozmowach podkreślał, że Sejm RP to nie jest jego polityczne miejsce i marzy mu się powrót do roli mającego realny wpływ na rzeczywistość samorządowca. Tyle, że tutaj pojawia się kolejny, ogólniejszy problem, którego Adam Żyliński jest doskonałą ilustracją. Aby go przedstawić, należy sięgnąć do wywiadu jakiego udzielił „Gazecie Olsztyńskiej” 20 stycznia 2012 r. w związku z wiadomością o powrocie na Wiejską na miejsce Sławomira Rybickiego, który został ministrem w Kancelarii Prezydenta.
– To byłby nadmiar niezwykłego, oszałamiającego szczęścia (…). Poczułem, że żyję. Jakże mi tego brakowało. Myślę, że mój przypadek nadawałby się nawet na niezły scenariusz filmowy (…). Czuję się jakbym chodził po wodzie. Jestem naprawdę szczęśliwy – wyznawał z rozbrajającą szczerością Adam Żyliński. Każdy ma oczywiście prawo do tak wzniosłych uczuć na okoliczność chwycenia parlamentarnego boga za nogi. Pod warunkiem wszakże, że parlament, podobnie jak dieta i fotel radnego, nie jest polityczną przechowalnią i lekarstwem na osobiste kłopoty. Bo to kolejna, patologiczna i niekorzystna z punktu widzenia obywateli sytuacja. A takim właśnie miejscem, jak jasno wynika z innego fragmentu wywiadu, stał się dla Adama Żylińskiego Sejm RP.
Znam Adama Żylińskiego od dawna i serdecznie życzę mu powrotu na fotel burmistrza Iławy oraz rządzenia bez konieczności wybierania miedzy lojalnością wobec partii i mieszkańców. Powiedzenie „właściwy człowiek na właściwym miejscu” pasuje tu jak ulał. Moment i sposób na wyczepienie się z Platformy wybrał tak, aby zdążyć uniknąć zarzutów o zdradę i, na użytek przyszłorocznych wyborów, odciąć się od zabójczej, partyjnej pępowiny.
Jednak wieloletni udział w wielkiej partyjnej polityce ma swoje konsekwencje. Nawet jeśli (a może dlatego), ograniczał się do roli przedłużenia maszynki do głosowania. A z tego dyskretnie, po cichu, tylnymi drzwiami wyjść się nie da. Trochę partyjnej słomy w butach zawsze pozostanie.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość