- Pokolenie powstańców niczym się nie różniło od innych. W okresie II RP żyli dostatnio, syto, bawili się i tańczyli przy ówczesnych przebojach. Uprawiali sport i interesowali się sportem. Swoją Chorwację czy Costa Brava mieli na podwarszawskich Bielanach albo w Młocinach. Tak jak ich późniejsi rówieśnicy kpili z nauczycieli przysposobienia wojskowego, a wielu szukało sposobów, aby uniknąć wojskowej służby. Studiowali, ale w ich indeksach też pojawiały się dwóje. Byli uczniami najlepszych i tych całkiem średnich gimnazjów i liceów – pisze prof. Aleksander Nalaskowski.
Powstanie Warszawskie jest bardzo często, a bodaj najczęściej, rozumiane jako zryw, akt, wyraz desperacji grupki młokosów, studentów, podziemnych żołnierzy, którym obmierzło czekanie z bronią u nogi. Na tej też płaszczyźnie i w tej przestrzeni wyobrażeniowej był to krok pozbawiony sensu, straceńczy, a tak naprawdę samobójczy. Bo w większości komentarzy przewija się podskórne przekonanie (przekonywanie), że chłopaki się skrzyknęli, wzięli do rąk proce i łomy, a w każdym razie z rzadka karabiny, wymyślili „godzinę W” i jęli tłuc Niemców. A przy okazji śpiewali fajne piosenki, wodzili oczami za sanitariuszkami i niektórzy z nich pisali między jednym, a drugim wystrzałem wiersze.
Tak też Powstanie przeszło do grupy sportów ekstremalnych jak skoki na bandżi czy nurkowanie bez butli tlenowych. Tak też Powstańcy stali się partnerami godnego politowania „bohaterszczyka” Kozietulskiego czy wajdowych kawalerzystów tnących szablą lufy czołgów. I z tej perspektywy, z pozycji sytego liberalizmu i otwartych granic, i wczasów w Chorwacji łatwo ocenić Powstanie jako wielkie i zbiorowe samobójstwo pewnego pokolenia. Stosunkowo prosto jest spekulować i odbierać mu sens. Wówczas podziw szybko pomiesza się z politowaniem, a bohaterstwo z frajerstwem. Bo przecież gdyby nie toczyli bezsensownej walki to w końcu jeździliby zgrabnymi jariskami.
Tymczasem można podjąć próbę innego, chociaż wcale nie nowego ani odkrywczego, pojmowania Powstania Warszawskiego. I tę próbę chcę zrekonstruować. Jakkolwiek samo określenie „rekonstrukcja próby” może wydawać się dziwaczne. Lepszego jednak nie znajduję.
Pokolenie powstańców niczym się nie różniło od innych. W okresie II RP żyli dostatnio, syto, bawili się i tańczyli przy ówczesnych przebojach. Uprawiali sport i interesowali się sportem. Swoją Chorwację czy Costa Brava mieli na podwarszawskich Bielanach albo w Młocinach. Tak jak ich późniejsi rówieśnicy kpili z nauczycieli przysposobienia wojskowego, a wielu szukało sposobów, aby uniknąć wojskowej służby. Studiowali, ale w ich indeksach też pojawiały się dwóje. Byli uczniami najlepszych i tych całkiem średnich gimnazjów i liceów. Niektórzy pisali wiersze, a niektórzy zwykłą grafomanią realizowali twórcze potrzeby. W kontaktach z dziewczynami nie byli bezgrzeszni. Mieli takie same hormony jak ich wcześniejsi i późniejsi rówieśnicy. Niektórzy byli wierzący, a inni nie. Jeszcze inni wciąż poszukiwali. No, taki wiek.
Mieli jednak coś, co było uśpionym, mało na co dzień widocznym, a nade wszystko ujawnianym tylko w szczególnych okolicznościach (a taką była wojna) potencjałem. Pewnym aksjologicznym residuum. Był to rodzaj wybuchowego ładunku, który mogła zdetonować tylko okoliczność nadzwyczajna. To właśnie w takich i podobnych okolicznościach mówimy do kogoś „takiego cię nie znałem”.
Dostali to od rodziców. Od tych, którzy po 1918 roku zachwycili się Polską i jęli ją budować na wielu frontach. Od tych, którzy w 1920 roku musieli stawić czoła bolszewickiemu tsunami. To tutaj zaczyna się Powstanie Warszawskie. Ukorzenione jest w pokoleniu tęskniącym za ojczyzną, w pokoleniu, które nie tylko robotę dla kraju, ale i swoją misję rodzinną i wychowawczą traktowało nadzwyczaj serio. W tym też miejscu, na tym polu zaczynają się różnice pomiędzy tamtymi a dzisiejszymi rodzicami. Dla poprawności dodam, nie między wszystkimi.
Gdy przyszła wojna, gdy Niemcy z właściwym sobie umiłowaniem porządku zaczęli najszerzej pojętą eksterminację podbitych terenów, gdy słaba armia nie była w stanie powstrzymać najeźdźców dość szybko młodzi znaleźli drogę do podziemia. Ale nikt ich do tego nie zmuszał. Armia była tyleż podziemna, co dobrowolna!
Potrafili nauczyć się zamiany beztroski na milczenie, swobody na dyscyplinę, pełni życia na poświęcenie. Była to genialna robota wychowawcza ówczesnych dowódców. Ale robota wykonana na gruncie przygotowanym przez rodziców powstańców. Powstanie i jego wybuch było konsekwencją tej pracy. Gdyby coś takiego zdarzyło się dziś krzyczelibyśmy o wychowawczym cudzie.
Świetnie zorganizowane państwo podziemne generowało nie tylko strategię, nie tylko zadziwiającą twórczość w zakresie mylenia przeciwnika i namierzania donosicieli, ale przede wszystkim wskazywało cele. Wojna tego państwa z niemieckimi okupantami miał swoje bitwy, z których Powstanie warszawskie było bitwą najkrwawszą, ale nieuchronną i temu pokoleniu potrzebną. Było Powstanie skutkiem pewnego wychowania w czasie nadzwyczajnym, było nieuchronnością etyczną. Bez niego, bez tej najbardziej heroicznej i krwawej „wojny w wojnie” nie umieliby młodzi-podziemni później żyć.
Nie da się bowiem mówić o Powstaniu i ferować jego ocen bez rzeczywistego (powtarzam – rzeczywistego!) uwzględnienia prawie dwóch tysięcy dób istnienia Polskiego Państwa Podziemnego. Nie da się zrozumieć Powstania bez bibuły, małego sabotażu, Szarych Szeregów i konstruowanych po piwnicach nadajników radiowych. A tego z kolei nie można pojąć bez wyobrażenia sobie życia w głębokim cieniu Szucha, Pawiaka, a ostatecznie i Auschwitz.
Popularny felietonista z popularnego tygodnika pragmatycznie ocenił Powstanie Warszawskie jako beznadziejny i niepotrzebny zryw, który od początku skazany był na klęskę. Ale z tej samej perspektywy całe nasze życie skazane jest na „klęskę śmierci”, w tych samych kategoriach rozumując nawet najpiękniejsze budowle nie mają sensu – historia przecież poucza, że i tak się kiedyś zawalą. Z tej perspektywy oddawanie życia za wiarę nie ma sensu, bo Bóg i tak sobie poradzi. Umieranie za ojczyznę jest w takim kontekście wyjątkowo głupie. Pierwszymi naiwnymi byli bodaj Hubal, chłopaki z Westerplatte, Helu…
Powstanie Warszawskie było pewnym epilogiem, było continuum określonego wychowania, ideologii (to ostatnie pojęcie jest dziś wyjątkowo poniewierane), ale i świata. Odbieranie mu sensu, a nawet dyskusja nad jego zasadnością są słabo uprawnione. Ci bowiem, którzy mogliby o tym mówić polegli na powstańczych szańcach albo zostali zakatowani w ubeckich kazamatach. Żyją tylko nieliczni. Mają niewiele do powiedzenia. Bo właśnie teraz głos mają wykształceni na socjalistycznych uczelniach PRL stratedzy, specjaliści od przeszłości i zwykli historyczni spekulanci.
Powstańcy przeminęli. Razem z tamtym cudem wychowawczym, dowódcami i Polską o którą walczyli, a która nigdy nie zaistniała. I jedyne, co możemy zrobić to zapalenie znicza na ich mogile bez poniżającego zastanawiania się czy Powstanie Warszawskie miało sens czy nie. I jeszcze – możemy o nich wciąż pamiętać.
Aleksander Nalaskowski
artykuł ze strony www.fronda.pl
Skomentuj
Komentuj jako gość