Polska

drugstoreOd kilku miesięcy urzędnicy Ministerstwa Zdrowia robią, co mogą, by utrudnić funkcjonowanie punktów aptecznych, czyli placówek pełniących rolę aptek na terenach wiejskich. Decyzje resortu sprzyjają interesom aptekarskich lobbystów, marzących o zniszczeniu tańszej konkurencji i zmonopolizowaniu rynku wartego 25 mld zł rocznie.

fot http://www.fortunecity.com/millenium/ratty/213/drugstore.jpg

„Od dawna opowiadam się za tym, aby nie było takiej chimery jak punkty apteczne, które na dobrą sprawę nie wiadomo, czym są”, „Apteki typu C mogłyby działać na wsiach, spełniać podobne wymagania, jakie dzisiaj są stawiane punktom aptecznym, ale musiałby tam pracować magister farmacji. Nie oszukujmy się, technik farmaceutyczny kończy obecnie tylko szkołę policealną, więc trudno porównać jego kwalifikacje i wiedzę z osobą po ukończonych studiach wyższych”, „Tak więc na wsiach nie powinno być punktów aptecznych, ale należałoby tam dopuścić funkcjonowanie małych aptek typu C, gdzie pacjent mógłby kupić wszystkie leki”.

To tylko kilka wyimków z niedawnej rozmowy Stanisława Piechuły, prezesa Śląskiej Izby Aptekarskiej, z branżowym miesięcznikiem „Rynek Zdrowia”. Wiele wskazuje na to, że postulaty przedstawiciela jednego z najpotężniejszych lobby w Polsce zostaną wkrótce zrealizowane przez Ewę Kopacz i urzędników jej resortu.

Punkty apteczne bez Gripexu

Na początku października 2009 r. weszło w życie rozporządzenie minister zdrowia odnośnie medykamentów, które mogą być sprzedawane w punktach aptecznych. Jego treść wywołała burzę we wszystkich małych miejscowościach, w których takie placówki się znajdują. Okazało się bowiem, że resort Ewy Kopacz nie tylko zmienił o 180 stopni dotychczasową praktykę prawną (dotąd ustalano listę leków, których punkty apteczne NIE MOGĄ sprzedawać), ale i znacznie ograniczył sprzedaż farmaceutyków w punktach, stanowiących – przypomnijmy – groźną konkurencję dla aptek.

Pikanterii sprawie dodaje fakt, że na sporządzonej przez Ministerstwo Zdrowia „czarnej” liście leków znalazły się medykamenty powszechnie znane, jak np. Gripex (choć niemal identyczny Coldrex... został dopuszczony do sprzedaży), preparat VITA Buerlecithin, maści przeciwzakrzepowe z heparyną, szczepionka przeciw grypie Influvac (choć prawie dwa razy droższą Vaxigrip dostać można bez problemu), flegamina w tabletkach, Ibuprom Zatoki czy środki antykoncepcyjne. Poza tym – co już podkreśliliśmy – wykaz „leków zakazanych” zawiera produkty, których droższe odpowiedniki (lub odpowiedniki innego producenta) dziwnym trafem nie napotkały na obiekcje ze strony resortowych urzędników...

Zastanawia też fakt, że „uderzenie” Ministerstwa Zdrowia w punkty apteczne nastąpiło w czasie największych zysków placówek sprzedających leki. Październik, listopad i grudzień to przecież okres, w którym Polacy wydają najwięcej pieniędzy na leki przeciwgrypowe i przeciw przeziębieniu (w tym roku doszła do tego panika związana ze świńską grypą), na suplementy diety i preparaty witaminowe.

Co ciekawe – z podobną, jeśli nawet nie większą surowością potraktowani zostali przez Ewę Kopacz inni konkurenci dużych aptek, czyli sklepy zielarsko-medyczne. Na mocy rozporządzenia z października 2009 r. zakazano ich właścicielom sprzedaży około 250 popularnych produktów, m.in. rutinoscorbinu, witaminy C (!), paracetamolu, maści na odciski, szamponu przeciwłupieżowego Nizoral, majeranku, Upsarinu C czy leczniczych soli kąpielowych.

W walce o swoje prawa

 Wkrótce po ogłoszeniu absurdalnego i korupcjogennego rozporządzenia Ministerstwa Zdrowia właściciele punktów aptecznych postanowili zaprotestować. Już 25 października 2009 r. powstała Izba Gospodarcza Właścicieli Punktów Aptecznych i Aptek (IGWPAiA), zrzeszająca ponad stu przedsiębiorców prowadzących placówki, w których sprzedaje się leki.

Pod koniec listopada – gdy okazało się, że resort Ewy Kopacz nie przejął się ani protestem, ani dramatycznymi skutkami rozporządzenia (spadek obrotów punktów aptecznych, pozbawienie Polaków mieszkających poza dużymi miastami dostępu do podstawowych medykamentów) – zarząd IGWPAiA zapowiedział wystąpienie z pozwem zbiorowym przeciwko skarbowi państwa. Przestraszeni urzędnicy Ministerstwa Zdrowia naprędce zorganizowali spotkanie w tej sprawie, a kilkanaście dni później wiceszef resortu Marek Twardowski ogłosił, że Ewa Kopacz „nie zamierza likwidować punktów aptecznych i sklepów zielarskich”. Dość cynicznie zaznaczył jednak przy tym, że „jeśli niektóre z tych placówek są w gorszej sytuacji, na pewno nie wynika to z tego, że nie mogą sprzedawać jakiejś postaci określonego leku, bo najczęściej mogą oferować kilka innych rodzajów tego samego preparatu” (cytat za PAP). Jedynym konkretem, jaki udało się uzyskać właścicielom punktów, to propozycja... aktualizacji feralnego rozporządzenia.

 – Ministerstwo Zdrowia chce utrzymać taką patową sytuację aż do wprowadzenia nowego prawa farmaceutycznego, dlatego chcemy wystąpić z pozwem – tłumaczy „GP” technik farmaceuta, kierujący jednym z wielu punktów aptecznych na Warmii. – Resort przychylnie patrzy na postulaty lobby aptekarskiego, które od dawna chce nas zniszczyć jako konkurencję. Jeśli ministerstwo zaakceptuje propozycje aptekarzy w pracach nad projektem nowego prawa farmaceutycznego, to punkty apteczne padną, a na nasze miejsce wejdą duże sieci aptek. A ponieważ jak na razie pani minister zdecydowanie faworyzuje właśnie ich, to musimy być przygotowani na najgorsze.

Gra o grube miliardy

Punkty apteczne to placówki, które działają tam, gdzie otwarcie apteki jest albo niemożliwe (ze względów formalnych), albo nieopłacalne. Nie mają one obowiązku zatrudniania magistrów farmacji, więc zazwyczaj kierują nimi technicy farmaceutyczni. Placówki te nie muszą spełniać także kilku innych formalnych wymogów, dzięki czemu ich działalność jest tańsza.

Gdyby punkty apteczne – a w całej Polsce jest ich blisko 1,5 tys. – zbankrutowały, mieszkańcy wsi zostaliby kupować leki w aptekach oddalonych z reguły o kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów (częściowo ma to miejsce już teraz, po wejściu w życie kuriozalnego rozporządzenia ministerstwa). Wtedy wystarczyłoby zmienić prawo, powrócić do dawnego podziału aptek na „apteki A”, „B” i „C” – i zastąpić tymi ostatnimi punkty apteczne oraz sklepy zielarsko-medyczne. Nie trzeba dodawać, że apteki typu „C” musiałyby zatrudniać magistrów farmacji...

Gra toczy się o dużą stawkę, bo rynek sprzedaży leków w Polsce szacowany jest na 25 mld zł rocznie. Nowe prawo farmaceutyczne wpłynie na strukturę podziału tych ogromnych zysków, nic dziwnego więc, że aptekarskie lobby robi wszystko, by jak największa część tych pieniędzy przypadła właśnie magistrom farmacji i dużym aptekom.

„GP” sprawdziła, jakie uwagi do nowego prawa farmaceutycznego (ma ono wejść w życie 2010 r.) zgłosiła Naczelna Rada Aptekarska. W piśmie z 5 sierpnia 2009 r. jej prezes, dr Grzegorz Kucharewicz, domaga się m.in. „ustawowego ograniczenia obrotu lekami w placówkach obrotu pozaaptecznego oraz punktach aptecznych” i „zniesienia możliwości tworzenia nowych punktów aptecznych”. Postuluje także – wbrew zasadom wolnej konkurencji – „ograniczenie zakładania nowych aptek”, jak również „ustalenie sztywnych cen na produkty lecznicze i wyroby medyczne refundowane ze środków publicznych”. Warto dodać, że ta ostatnia propozycja – oznaczająca zanik konkurencji między aptekami i zdrożenie leków - zyskała już akceptację Ministerstwa Zdrowia. Wkrótce przekonamy się, czy równie łatwo pójdzie Ewie Kopacz z likwidacją punktów aptecznych i sklepów z ziołami.

Grzegorz Wierzchołowski

Gazeta Polska