"Jaki jest sens uczyć się fizyki kwantowej, jeśli nie rozumie się klasycznej fizyki Newtona? Jaki sens uczyć się rozmaitych nurtów, ideologii, gender studies, feminizmu, antropologii kulturowej, jeśli nie poznało się Platona, Arystotelesa czy Kanta? Jaki jest sens uczyć się prawa Unii Europejskiej czy prawa spółek, jeśli w życiu nie miało się w rękach nawet fragmentu z Paulusa, Cycerona lub Ulpiana?"- pisze Łukasz Necio
Jak kraj nad Wisłą długi i szeroki, czy to na łamach prasy, czy też w ramach omawiania różnych ministerialnych projektów, odbywają się co jakiś czas dyskusje na temat szkolnictwa wyższego. Główny ich ciężar pozbawiony jest jednak jakiejkolwiek teoretycznej refleksji, zaś większość artykułów utrzymywana jest w kilku najbardziej tendencyjnych tonach, które możemy nazwać następująco: „studentów jest za dużo”, „studentów jest za mało”, „co zrobić, żeby więcej ludzi studiowało na kierunkach technicznych?”, czy też w końcu: „uczelnie powinny być prywatne czy państwowe?”.
Nie powinno to dziwić. Konserwatyści dawno już zauważyli, że zgubnym dziedzictwem oświecenia jest oderwanie się polityki od kultury, zaś dyskurs polityczny oderwany od kultury, kształtuje się najczęściej jedynie na płaszczyźnie ekonomicznej. Jednak student, jak każdy człowiek, żyje nie tylko kategoriami ekonomicznymi i nie patrzy na siebie w sposób utylitarystyczny, zastanawiając się jakim trybikiem jest lub będzie w wielkiej maszynie państwa lub firmy. Nie da się zrozumieć choroby współczesnego ‘studiowania’, jeśli będzie się rozpatrywać rzecz jedynie w oparciu o myślenie utylitarystyczne.
Dlatego też pomijając te aspekty, warto przyjrzeć się warunkom, osobom i instytucjom, które próbują determinować tytułowego polskiego studenta. Jakie ma wykształcenie, jaką formację intelektualną jest w stanie osiągnąć, na ile i do czego potrzebne są mu studia, a wreszcie – jak wygląda studenckie życie, studencka kultura i prasa. Długo by o tym wszystkim pisać, ale dając odpowiedź na niektóre z tych elementów, o wiele łatwiej będzie nam zrozumieć pewne zjawiska, niejako wczuć się w ducha naszych czasów i wychwycić błędy współczesności.
Warto zacząć od początku. Człowiek średniowiecza, znający klasyczne trivium i quadrivium zyskiwał niezmienny od wieków kanon wiedzy i umiejętności. Uczył się dialektyki, czyli logiki, którą wycofuje się obecnie masowo z kierunków humanistycznych („bo za dużo ludzi by odpadło”). Uczył się retoryki, czego dzisiaj nie ma zupełnie. Uczył się filozofii arystotelejskiej, później zaś – historii filozofii. Ona również przestaje występować na niektórych kierunkach. Wreszcie – nie tyle uczył się, co po prostu umiał – łacinę. Znajomość trivium logiki, filozofii i łaciny jest obca większości współczesnych absolwentów - ludzi z „wyższym wykształceniem”.
Polski student, zagubiony w rzeczywistości, odcięty jest od wspaniałego dziedzictwa starożytności, którego tym bardziej nie było mu dane poznać w szkole średniej czy podstawowej, zaś na uniwersytecie dotyka go jedynie powierzchownie, po łebkach i bardziej pro forma niż w jakimś konkretnym celu. Refleksja moja nie jest zaś postulatem powrotu do scholastyki, lecz zwróceniem uwagi, że samo to ironicznie dziś traktowane trivium powinno być traktowane jako początek wszelkiej poważniejszej kariery naukowej, samo zaś w sobie niedostępne jest dla znakomitej większości ludzi aspirujących do tytułu magistra. Arystoteles, który dał początek logice, sformułował klarowny i sensowny obraz świata. Wychodzenie poza niego powinno być przywilejem tych, którzy opanują to właśnie klasyczne, logiczne i najprostsze spojrzenie na rzeczywistość.
Jaki jest sens uczyć się fizyki kwantowej, jeśli nie rozumie się klasycznej fizyki Newtona? Jaki sens uczyć się rozmaitych nurtów, ideologii, gender studies, feminizmu, antropologii kulturowej, jeśli nie poznało się Platona, Arystotelesa czy Kanta? Jaki jest sens uczyć się prawa Unii Europejskiej czy prawa spółek, jeśli w życiu nie miało się w rękach nawet fragmentu z Paulusa, Cycerona lub Ulpiana? To może być oczywiście cel doraźny, doskonały dla szkoły zawodowej lub dla przykrywania własnej niekompetencji postmodernistycznym nihilizmem, na bazie którego humanistyka współczesna potrafi udowodniać i uzasadniać chyba już wszystko.
Praca na uniwersytecie przypomina orkę na ugorze. Nie może nic wyrosnąć tam, gdzie nie ma odpowiedniego podglebia. Traktując po macoszemu klasyczne wzory, naukę i filozofię – budujemy dom zaczynając od dachu i pomijając fundamenty. Taka konstrukcja to jakiś koślawy koszmar.
Ale przejdźmy do spraw bardziej przyziemnych. Wręcz przerażający jest poziom i treść prasy studenckiej, czy to wydawanej przez studentów, czy przez komercyjne wydawnictwa. Dawny studencki magazyn „Dlaczego?” został przywrócony do życia jako dodatek do „Wprost”. Miałem nieszczęście trzymać to w dłoniach i zauważyć, że nie różni się treścią niczym od innych gazet adresowanych do studentów, zaś niezależnie od uczelni i miasta, profil takiej prasy jest niemal szablonowy.
Po pierwsze, z każdej strony młody człowiek jest uświadamiany, że najważniejszą rzeczą w jego życiu jest kariera. Na zdjęciach wszystkich stron szczerzą zęby eleganccy przedstawiciele samorządu lub innej organizacji studenckiej. Jak wiadomo, działanie w organizacjach to plus do wizerunku i większe szanse u pracodawcy, co podkreślane jest w co drugim artykule, nawet w tym dotyczącym zajęć z jogi lub opowiadającym o wyprawie do Afryki. Ogłoszenia o naborze do wielkich korporacji umieszczane są tu i ówdzie i stwarzają klimat idiotycznego wyścigu szczurów.
Potem, w okolicach środka, znajduje się „temat numeru”, czyli wywiad z kimś, komu „się udało”. W „Dlaczego?” jest to pijarowiec po prawie, który chwali się swoją firmą od marketingu politycznego (czyli od propagandy) i opowiada o tym jak pomagał politykom PO, na którą to partię z całym przekonaniem głosuje i czym od razu się chwali. Do zdjęcia pozuje z kilkoma telefonami komórkowymi, które nie wiadomo co w zasadzie mają symbolizować, zaś drugie miejsce p. Stanisława Kracika w wyborach na prezydenta Krakowa uważa za swój osobisty sukces – jak wiadomo, ludzie to stado baranów i wynik wyborów to wynik PR-u.
Człowiek taki, budzący jak najgorsze moralne konotacje, przedstawiany jest jako wzór do naśladowania, bo jak wiadomo, w kraju jest ciężko i trzeba „być zaradnym”. Cnota zaradności, rozpatrywana w zupełnym oderwaniu od przesłanek etycznych, przeobraża się w hołubioną powszechnie antycnotę karierowiczostwa i wazeliniarstwa, a najlepszym jej przykładem jest młody kandydat na prezydenta miasta z ramienia PO, który zasłynął w Internecie wulgarną wpadką. Starożytni lub średniowieczni, wykształceni w trivium ludzie, którzy latami ćwiczyli sztukę retoryki, patrzyli by na naszego światłego młodziana jak na pożałowania godny obraz.
Ze smaczków życia studenckiego w Unii Europejskiej możemy też odnotować takie dziwactwa jak system boloński czy program Erasmus, który z naukowością nie ma nic wspólnego. Idea półrocznych lub rocznych wyjazdów za granicę jest bardzo piękna i na tym jej piękno się kończy. Sama realizacja jest bezmyślną realizacją centralnie planowanej redystrybucji miejsc i pieniędzy. Owszem, można wyjechać na Erasmusa do Turcji lub do Szwecji, bo akurat z takimi uniwersytetami dana uczelnia ma podpisaną umowę. Biada jednak komuś, jeśli na serio interesowałby się prawem austriackim, historią Anglii lub biochemicznymi odkryciami w Holandii i akurat z tymi uczelniami umowy podpisanej by nie było. Problem czysto biurokratyczny – problem złej realizacji i zrozumienia, że wyjazdy są dla studentów, a nie studenci dla wyjazdów.
Z tej perspektywy łatwiej jest zrozumieć schizofrenię, która opanowała szkolnictwo wyższe. Z jednej strony masowo rezygnujemy z podstaw nauki, z drugiej – nie dajemy nic w zamian. Studia humanistyczne nie mają nic wspólnego z kontemplacją i próbą odpowiedzi na dane pytanie badawcze, ludzie zaś, w dobie Google’a i Wikipedii przekonani są, że takowych stawiać już nie można.
Z drugiej strony domagamy się, aby absolwenci szkół wyższych znajdowali pracę i nie zasilali szeregów bezrobotnych. Tworzymy kierunki zamawiane, domagamy się większej ilości praktyk. Zupełny brak spojrzenia celowościowego i niezrozumiała pretensjonalność. Oczywistym jest przecież, że tysiąc absolwentów socjologii rocznie nie znajdzie pracy z zawodzie. Ale oczywistym też jest, że tylko poniżej setki z nich jest żywo zainteresowanych swoją dziedziną, zaś mniej niż pięćdziesięciu – nadaje się do prawdziwej pracy naukowej.
Nigdy lub prawie nigdy uniwersytety nie były zakładane z myślą o rynku pracy. Między bajki należy włożyć opowiastki o Kazimierzu Wielkim, który zakładał uczelnię w Krakowie w celu posiadania dobrze wykształconej administracji publicznej. Wtłoczyliśmy do jednego worka ambicje naukowe i cele zawodowe. Nie mamy ani jednego, ani drugiego.
Dzisiejszy student polski to osoba z wielu powodów sfrustrowana, kombinująca i dostająca po tyłku od całego świata. Uporać się musi nie tylko z problemami życia codziennego, lecz także z samym systemem kształcenia. Musi walczyć z nagłówkami gazet, które krzyczą o jego nieprzydatności i musi, jeśli nie ma znajomości, zapewnić pracodawcę, że do czegoś się jednak nadaje. Najczęściej też nie zdaje sobie sprawy dlaczego jest źle, skoro niby jest dobrze.
Łukasz Necio, student prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, publikuje w Debacie i Opcji na prawo.
Skomentuj
Komentuj jako gość