"Chiara umiera 7 października 1990 roku. Ta śmierć staje się prawdziwym świętem w Sassello. Burmistrz miasteczka wiedziony jakąś nadprzyrodzoną intuicją, ogłasza dzień jej pogrzebu dniem wolnym od pracy. Wie, że mieszkańcy Sassello - wierzący czy niewierzący, zechcą przybyć na uroczystość jej pożegnania. Dziwna to intuicja, proszę przyznać, prostego burmistrza miasta, która przeczuwa, że za tą postacią nastolatki kryje się coś niezwykłego, co dotyka Sacrum… Ta śmierć na pewno nie jest tylko jeszcze jednym zgonem obywatela miasteczka..."
Jedną z dziedzin, która mnie interesuje jest, współcześnie lekceważona, hagiografia, czyli taki dział piśmiennictwa, który zajmuje się…świętymi. To znaczy ich biografią, kontekstem kulturowym w jakim żyli i ich duchowością, która tworzyła płaszczyznę osobistej relacji z Bogiem, prowadzącej do zbawienia. Zdaję sobie sprawę, iż takie zainteresowania są obecnie „nie na czasie”. Żałuję jednak, że tak wielu katolików marginalnie traktuje tę dziedzinę wiary i wiedzy, że nie mają swoich ulubionych świętych, nie znają swoich patronów, nie korzystają z ich wstawiennictwa, a jedyna ich duchowość, którą znają, to duch współczesnego świata, lansowany przez zliberalizowane do granic możliwości, laickie media.
Piszę o tym z dwóch powodów. Po pierwsze, październik jest miesiącem, kiedy wspomina się dwoje moich najważniejszych świętych: świętego Franciszka z Asyżu i św. Teresę z Lisieux. Po drugie, 7 października tego roku przypada 20 rocznica śmierci Chiary Badano, nowej błogosławionej Kościoła katolickiego. Miałam to szczęście, że akurat byłam w Rzymie 25 i 26 września i mogłam uczestniczyć w uroczystościach beatyfikacyjnych i mszy świętej dziękczynnej za tę beatyfikację. Był to naprawdę spory zbieg okoliczności, gdyż nie wiedząc jeszcze o tych datach, a znając już biografię Chiary, pomyślałam, że kiedyś chciałabym poznać lepiej jej historię. I tuż przed odlotem doczytałam się gdzieś, że właśnie w trakcie mojego wrześniowego pobytu w Rzymie, odbędzie się beatyfikacja Chiary. Co więcej, po niedzielnej Eucharystii dziękczynnej w bazylice św. Pawła za Murami, udało mi się poznać rodziców nowej błogosławionej i zamienić kilka słów z jej mamą, która powiedziała mi: „w imieniu Chiary udzielam ci błogosławieństwa”. Ucałowałam w podziękowaniu pomarszczone i kruche dłonie tej matki, które wychowały przecież współczesną świętą.
Kilka zatem słów o Chiarze, która jest patronką osób młodych i zagubionych, a także ludzi niewierzących. Urodziła się w zwykłej, robotniczej rodzinie Marii Teresy i Ruggero Badano w miejscowości Sassello. Była jedynym i długo wyczekiwanym dzieckiem. Oprócz wspaniałej urody, Pan Bóg obdarzył Chiarę wielką wrażliwością na bliźnich, pogodą ducha i poczuciem humoru. Jak wiele nastolatek Chiara lubiła tańczyć, śpiewać, uwielbiała grać w tenisa i wychodzić wieczorami z koleżankami i kolegami do baru - nawet do późnych godzin wieczornych. Przez pewien czas miała nawet sympatię, ale zerwała ten związek, czując że chłopak chce się z nią spotykać nie tylko dlatego, że ją lubi… Pod koniec liceum miała poważne problemy z nauką. Z powodu matematyki nie przeszła do następnej klasy. Chiara była więc jedną z tych normalnych, przeciętnych dziewcząt w jej wieku, jaką możemy spotkać i dziś. Taką jednak mogłoby się wydawać, gdybym nie wspomniała o jej intensywnym życiu duchowym. Chiara dość szybko związała się Ruchem Focolari Chiary Lubich. Ten element jej życia był dla młodej dziewczyny niezwykle ważny, gdyż w ruchu tym spotykała młodych ludzi, którzy chcieli od życia czegoś więcej niż prostych przyjemności, chcieli wzrastać w swej wierze, wprowadzając ją w praktykę życia codziennego. Właśnie Chiara Lubich, założycielka prężnego Ruchu Focolari, nadała jej drugie imię Luce (Światło), prowadząc z młodziutką Chiarą korespondencję, mającą niezaprzeczalny wpływ na jej życie duchowe.
Oczywiście, nie wiadomo, jak potoczyłaby się jej egzystencja (planowała studia i interesowała się misjami), gdyby nie odkryta nagle choroba. Był to wyjątkowo złośliwy nowotwór kości, który dziewiętnaście lat temu był przypadłością prowadzącą do nieuchronnej śmierci. Dla Chiary i jej rodziców to był wyrok. Gdy czytałam wspomnienia jej matki w książce Io ho tutto myślałam, jak ja zareagowałabym na taką diagnozę mojej córki Maryni…Trudno to nawet sobie wyobrazić, nie mieści się to w mojej głowie. A jednak… Ta matka musiała to przeżyć! - stąd mój gest ucałowania jej dłoni, które wszystko przeszły, bo dotknęły śmierci swojego ukochanego dziecka, bo były obecne w wychowaniu świętej dziewczyny, w przygotowaniu ją na śmierć i w uczestniczeniu w niej! Jakąż wiarę musiała mieć jej matka, aby to wszystko znieść. Ba, zaakceptować jeszcze za jej życia, że po śmierci, od Chiary zostaną natychmiast pobrane do transplantacji jej zdrowe narządy, na przykład rogówki oczu, jakże radosnych, świetlistych, pięknych, które można zobaczyć na każdym jej zdjęciu.
Tymczasem Chiara, która szczególnie ukochała Jezusa jako Opuszczonego, powierzyła Mu swoją chorobę ze słowami: „dla Ciebie Jezu. Jeśli Ty tego chcesz, ja też tego pragnę”. Kto z nas, dorosłych katolików ma taką wiarę, aby wypowiedzieć podobne słowa? Chiara, nie chcąc, aby morfina zaburzała jej świadomość, przyjęła z całą świadomością cierpienia fizyczne, aby być w ciągłym kontakcie z Bogiem i z osobami, które ją odwiedzały. I co się okazuje… Zamiast odwiedzający nieść pociechę Chiarze, sami otrzymują w darze jakiś powiew wieczności, jakieś światło, które potrafi przewartościować ich życie, życie ludzi zdrowych, które zmieni się pod wpływem tej młodziutkiej dziewczyny. W zupełnie niewytłumaczalny sposób środowisko tej nastolatki wiedziało, że ma do czynienia ze świętą, że w tej niespełna dziewiętnastoletniej dziewczynie drzemią pokłady takiej wiary i miłości, która przenosi góry i zwycięża śmierć.Chiara czuje, że nie uda się pokonać choroby. Przygotowuje się więc na śmierć. Wybiera czytania, psalmy i pieśni na mszę świętą za swoją duszę. Prosi o uszycie „na śmierć”, czyli na zaślubiny z Jezusem, białej sukienki z czerwonym paseczkiem, która ma być symbolem jej zjednoczenia z Jezusem. Sukienkę każe przymierzyć swej serdecznej przyjaciółce Chicce, aby zobaczyć „czy porządnie leży”. Chce, aby jej pogrzeb był świętem wesela w rodzinnej miejscowości Sassello, gdzie zostanie pochowana. Chce, aby jej rodzice nie smucili się, bo ona będzie szczęśliwa… Doprawdy, trudno sobie wyobrazić podobne zachowanie, na dodatek tak młodej osoby, jeśli tylko nie na gruncie autentycznej wiary.
Chiara umiera 7 października 1990 roku. Ta śmierć staje się prawdziwym świętem w Sassello. Burmistrz miasteczka wiedziony jakąś nadprzyrodzoną intuicją, ogłasza dzień jej pogrzebu dniem wolnym od pracy. Wie, że mieszkańcy Sassello - wierzący czy niewierzący, zechcą przybyć na uroczystość jej pożegnania. Dziwna to intuicja, proszę przyznać, prostego burmistrza miasta, która przeczuwa, że za tą postacią nastolatki kryje się coś niezwykłego, co dotyka Sacrum… Ta śmierć na pewno nie jest tylko jeszcze jednym zgonem obywatela miasteczka...
Tuż po śmierci, wczesnym rankiem, do maleńkiego pokoiku na poddaszu, gdzie Chiara zmarła ze słowami: „Mamo, bądź szczęśliwa, bo ja jestem szczęśliwa”, zaczęły napływać tłumy ludzi. I tak jest do dziś. W pokoju nic się nie zmieniło. Jest tak, jak było w dniu jej śmierci. I podobno, każdy, kto tam wchodzi, czuje jakby wchodził do kaplicy, do swoistego sanktuarium, a nie do zwykłego pokoju dziewiętnastolatki z końca dwudziestego wieku.
Chiara została beatyfikowana na podstawie cudu, który zdarzył się w Trieście. W sposób niewytłumaczalny od strony medycznej, zostało uzdrowione dziecko, któremu lekarze nie dawali 48 godzin na przeżycie. Zasługą Chiary jest też wiele nawróceń, porzuceń myśli samobójczych, powrotu do Kościoła, zmiany stylu życia. Bo jeśli potrafi zajść tak daleko na drodze wiary nastolatka ze skromnego, zwyczajnego domu, to dlaczego ja nie potrafię? I podobnie, jak w przypadku małej św. Teresy, która na misjach też nie była, obie te dziewczyny inicjują na odległość wielkie dzieła misyjne.
Obraz, jaki wyłania się z zapisków Chiary, z jej listów, ze świadectw osób, które ja znały jest naprawdę imponujący i budujący. Ale równocześnie pojawia się zapytanie: „jak to możliwe?” lub ”co zrobić, abym był taki sam/sama?”, „jak być tak ufnym i wierzącym?”
Dla mnie jako dla matki pojawia się jeszcze jedno pytanie, osobiście może nawet ważniejsze, bardziej elementarne, które zadałam sobie po lekturze książeczki Michele Zanzucchi „Io ho tutto”. I 18 anni di Chiara Luce, którą natychmiast po przyjeździe do Rzymu zakupiłam. To pytanie brzmi: co zrobić, aby moje dzieci były wewnętrznie podobne do Chiary, jak je wychować po chrześcijańsku na wzór Chiary w trudnym współczesnym świecie? Czy mogę być taką mamą jak jej matka Maria Teresa (nota bene moja córeczka takie właśnie imiona nosi)?
To, co mnie najbardziej poruszyło w tej publikacji, to nie zapiski Chiary, ale słowa, myśli i wspomnienia jej matki. Muszę w tym miejscu zacytować słowa samej Marii Teresy, które od momentu ich przeczytania, noszę w swojej głowie i nie mogę ich zapomnieć. Przytoczę je po włosku, bo właśnie tak mi kołaczą się po głowie: prima di ogni rimprovero dovevo rinnegare me stessa, per far passare l’amore, czyli: „przed każdym skarceniem (w domyśle Chiary) musiałam najpierw pokonać samą siebie, aby dać pierwszeństwo miłości”. Zdanie to naprawdę zrobiło na mnie ogromne wrażenie, bowiem w nich odczytałam receptę na chrześcijańskie wychowanie dzieci. Zwłaszcza, gdy zobaczyłam fizycznie rodziców Chiary: prostych ludzi, którzy nie przeczytali setki poradników psychologicznych typu „jak wychować dziecko?”, nie konsultowali się u psychologów czy w poradniach rodzinnych, ale kierowali się w wychowaniu wyjątkowo mądrą miłością i Ewangelią. Te przywołane słowa w sposób niezwykły zapadły we mnie i odtąd (dosłownie) myślę o nich codziennie…
Osoba tej młodej dziewczyny zafascynowała nie tylko mnie. Świadczyły o tym tłumy wiernych przybyłe z całego świata, aby oddać jej hołd, i aby pomodlić się za jej wstawiennictwem. To trzeba było zobaczyć, gdyż pisanie o tym nie odda w pełni tej barwnej atmosfery, którą stworzyli ludzie różnych języków i kolorów przybyli do Rzymu, aby uczestniczyć w ceremonii beatyfikacji Chiary. Do dziś czuję ciarki na skórze, gdy kard. Tarcisio Bertone wypowiadał jej imię w czasie mszy świętej, jej ogromna fotografia wisiała obok, a naprzeciw stali jej rodzice – rodzice błogosławionej. Co czuli? Jak się w tym odnajdywali? Czy woleliby, aby ich jedyna córka jednak żyła, czy akceptowali fakt, że musieli ją stracić w sensie ziemskim, aby stała się wzorem dla innych, jako wzór chrześcijańskiego życia do naśladowania? Patrząc na nich, zadawałam te pytania w kontekście bycia matką i nie potrafiłam sobie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Wiem tylko, że podziwiam ich ogromnie i że jestem wobec nich pełna szacunku i wdzięczności za przykład chrześcijańskiego rodzicielstwa, bo dowiedziałam się też, że pomogli niejednym już rodzicom po stracie ich dzieci. Czy jednak sama potrafiłabym tak? Myślę, Bóg dopuszcza tylko taki ciężar, jaki potrafimy udźwignąć. Dopuszcza takie sytuacje, którym jesteśmy w stanie sprostać. Ale tym właśnie Rodzicom: Marii Teresie i Ruggero Badano jestem winna hołd i szacunek za ofiarę jaką ponieśli, tracąc swoją córkę w życiu ziemskim, a zyskując błogosławioną, czyli po prostu świętą w życiu nadprzyrodzonym.
I mam nadzieję, że ten numer „Debaty” z moją skromną refleksją o Chiarze, dotrze do nich i sprawi im przynajmniej maleńką radość, że na północy Europy jest ktoś, kto wziął przykład z ich sposobu wychowania dzieci i powiedział sobie: prima di ogni rimprovero voglio negare me stessa, per far passare l’amore….
Zdzisława Kobylińska, dr nauk humanistycznych, poseł na Sejm III kadencji, etyk, publicystka Debaty.
Skomentuj
Komentuj jako gość