Sławomir Mrożek powiedział onegdaj, że to co interesuje Polaka najbardziej, to numer. Czyli trik, sztuczka. Polaka nie interesuje pracowite, systematyczne dochodzenie do celu. Osiągnięcie dopięte sukcesywnie zdobywaną wiedzą, szlifowaniem talentów, upartym wysiłkiem. Może nie tyle nie interesuje, co nie imponuje mu, nie robi na nim wrażenia. Mołojecką sławę w narodzie zdobywa ten, co umi załatwić, zachachmęcić, znaleźć drogę na skróty; słowem ten, który wejdzie na krzywy ryj i jeszcze łypnie łobuzersko oczkiem do frajerstwa grzecznie stojącego w kolejce.
Mrożkowa teza, wysnuta gdzieś na progu III RP, owita była w komentarz (już nie Mrożka) z którego zionęło nadzieją, że systemowe cwaniactwo umrze śmiercią naturalną wraz z nastaniem demoliberalnego ładu. Optymizm był o tyle uzasadniony, że PRL faktycznie nie nadawał się do racjonalnego stosowania, toteż każdy – chcąc nie chcąc – cwaniaczył, „załatwiał", kombinował na każdym z możliwych poziomów: od lewych zaproszeń do RFN po lewe talony na trampki. Decydenci kradli cegły z placów budowy kolejnych tysiąclatek, personel średni wynosił żarówki z biur, a sklepowe podprowadzały salceson. Można było domniemać, że dziadostwo mentalne pochowamy wraz z gospodarką niedoboru i niedoważoną teorią mienia społecznego (czyli niczyjego). Niestety, o ile niedoborów nie ma, o tyle dziadostwo pleni się nadzwyczajnie. Metoda na numer ma się dobrze: nie chce mi się pisać o politykach, bo i tak każdy wie, że to sam kwiat kwiatu barachła, aberracja w postaci czystej, absurd zmaterializowany – co tu komentować ? Ale warto zauważyć, że np. kretyńska idea parytetu, to nic innego jak próba sformalizowania i zalegalizowania operacji na krzywy ryj, przećwiczonej w innej epoce pod hasłem „nie matura, a chęć szczera...". Z tego samego paragrafu rozdaje się w Polsce tytuł magistra (no, dobrze: sprzedaje się), a pewnie już niedługo dojdziemy do fazy wydawania habilitacji w zamian za oświadczenie woli.
Owce się goli, na psa jest kij, frajerzy zaś sami się proszą by ich zrobić w bambuko. Coś jest na rzeczy, że cała nasza sfera usługowo – handlowa tak właśnie wygląda. Klient jest rybą nabitą na hak, a nie partnerem: pierwszą myślą sprzedającego jest: jak tu zarobić, aby się nie narobić. Jak wcisnąć bubel, wyżyłować ofiarę, wcisnąć kit. Majster od równania ścian liczy, że nie zauważę niedoróbek po kątach, sprzedawca aut nie widzi grubej rysy na szybie, producent nie dającej się złożyć machiny udaje, że go nie ma i gra na zmęczenie klienta walką o reklamację. Najczęściej nie idzie nawet o łamanie prawa: spróbujcie coś wynegocjować z Vectrą, Polsatem, T-Mobile albo naszą kochaną Energą. Nie ma kompletnie znaczenia, co mówisz, jakich argumentów używasz, nie ma kompletnie znaczenia, że usługa jest martwa, niechciana albo niepotrzebna. Znaczenie ma jedno: płać! Sens mojego istnienia jest jeden: płać! Moje życie to regularne przelewy za towar, z którego w życiu nie skorzystałem i nie skorzystam. I nawet nie ma z kim porozmawiać, bo pani z działu obsługi klienta umie wyłącznie recytować kolejne punkty regulaminu, a prawo wielkich liczb sprawia, że pianę na ustach petenta można zbyć wzruszeniem ramion.
Na którymś z konwentykli gromadzącym w głębokiej komunie samych słusznych działaczy, utyskiwano straszliwie na ogólne spsienie świata: urzędy niemrawe, młodzież byle jaka, jezdnie dziurawe, w autobusach tłok, chleb czerstwy, a bułek to w ogóle nie ma. Dyskusja pogrążała się w coraz to bardziej ponurym czarnowidztwie aż do momentu, kiedy mównicę zajął nadobny aktywista ze szlachetnego miasta Szczytno. Stwierdził ni mniej, ni więcej, że do naprawy kraju potrzebne jest tylko, aby ludzie byli dla siebie życzliwi.
I dyskutuj z takim.
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość