Sytuacja przypomina scenę z filmu „Vabank”, w której kasiarz Henryk Kwinto na pytanie, dlaczego napada na banki, odpowiada: - „Bo tam są pieniądze”. Odpowiedź, dlaczego Donald Tusk woli być nadal premierem jest równie prosta: bo tam jest rzeczywista władza rządzenia państwem i panowania nad swoją partią. Kilka lat temu podobną próbę „rozbicia kasy” podjął Jarosław Kaczyński.
Rezygnacja premiera Donalda Tuska z wyścigu do Pałacu Prezydenckiego na kilka miesięcy przed wyborami, przy miażdżącej przewadze nad konkurentami, to wydarzenie w III RP bez precedensu. Do tej pory Urząd Prezydenta był dla kolejnych liderów rządzących ugrupowań oczywistym, choć nie zawsze osiągalnym przedmiotem marzeń. Koroną politycznej kariery i zwieńczeniem życiowych osiągnięć. Tak też, jako forma politycznego rytuału, został utrwalany w umysłach Polaków. Dlatego też z możliwością odmiennego scenariusza, zrywającego z dotychczasową sekwencją kariery politycznego przywódcy, Donald Tusk oraz jego najbliżsi współpracownicy oswajali nas niemal od roku.
Sądząc po reakcjach i wynikach badań – z powodzeniem i akceptacją zdecydowanej większości. Ze strony polityków, dziennikarzy i recenzentów sceny politycznej nie spotkała nas żadna niespodzianka. Tradycyjnie ścierają się dwie wersje: dworska, z premierem – mężem stanu, wizjonerem i prawdziwym Europejczykiem oraz „PiS-owska”, zarzucająca mu tchórzostwo i dezercję. Ten smutny stan umysłów to rezultat działania polityczno-medialnej maszynki i sposobu sprzedawania polityki przez propagandowych magików podporządkowanych interesom i rywalizacji dwóch partyjnych walców. Koleiny po których zmierzają, od dawna zostały wytyczone. Wyborcze zderzenie dwóch liderów miało być logiczną konsekwencją i zwieńczeniem budowanego od dawna napięcia i emocji.
Jednak logika dotychczasowego dwubiegunowego sporu i zbudowane na nim myślowe kalki niezbyt się nadają do rzetelnej analizy decyzji Donalda Tuska. Przy ich pomocy można go co najwyżej ośmieszyć albo napisać ku jego czci panegiryk. Tymczasem sytuacja przypomina scenę z filmu „Vabank”, w której kasiarz Henryk Kwinto na pytanie, dlaczego napada na banki, odpowiada: - „Bo tam są pieniądze”. Odpowiedź, dlaczego Donald Tusk woli być nadal premierem jest równie prosta: bo tam jest rzeczywista władza rządzenia państwem i panowania nad swoją partią. Kilka lat temu podobną próbę „rozbicia kasy” podjął Jarosław Kaczyński. Uchwalenie finansowania partii z budżetu państwa oraz zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego miało przerwać fatum politycznego zużywania się i zanikania kolejnych formacji politycznych w III RP, utrwalając dominującą pozycję PiS na polskiej scenie politycznej. Dzisiaj to Donald Tusk ma miażdżącą przewagę nad rywalami, wielkie pieniądze z budżetu i dużą szansę obsadzenia (brak brata bliźniaka to istotna słabość) swoim człowiekiem Pałacu Prezydenckiego.
Ma także coś jeszcze, co we współczesnej medialnej demokracji daje mu nad Jarosławem Kaczyńskim ogromną przewagę. Jeśli – jak ostrzegał Demostenes – „z wszystkiego najtrudniejsze jest podobać się tłumowi”, to Donald Tusk tę trudną lekcję uwodzenia Polaków odrobił celująco. Powyższe atuty, dające rzadką w demokracji, zwłaszcza przy proporcjonalnym systemie wyborczym, możliwość sięgnięcia po samodzielną władzę, to dla zwierzęcia politycznego pokroju Donalda Tuska pokusa zbyt wielka i zapewne niepowtarzalna. Urząd Prezydenta nie nadaje się do realizacji tak ambitnych planów. Wiedział o tym również Jarosław Kaczyński, który na prezydenta zamiast swojej kandydatury „wydelegował” brata. Sznurki do sterowania tak rozległym i narowistym organizmem jak partia polityczna znajdują się tymczasem poza Pałacem Prezydenckim, a kontrola nad nią to warunek podstawowy panowania nad sytuacją i realizacji jakichkolwiek politycznych planów. Powodzenie strategii Donalda Tuska oznacza dlań więcej władzy i skuteczną kontrolę nad partią, dlatego rezygnacja z prezydenckiego wyścigu to z punktu widzenia interesów Platformy Obywatelskiej decyzja ze wszech miar trafna.
Co z tego może wyniknąć dla nas, zwykłych obywateli, nie sposób dziś przewidzieć. Jeżeli realizację niemożliwych dzisiaj do spełnienia obietnic, to ja wybieram większościowe wybory i likwidację budżetowego finansowania partii politycznych. To jedyna szansa aby partie, z PO i PiS-em na czele, przestały być największym wrzodem na organizmie polskiego życia publicznego. Szansa na prawdziwych, naprawdę przez nas wybieranych, lokalnych liderów. Zamiast spadochroniarzy i wyglądających co cztery lata pańskiej łaski wazeliniarzy. To na dobry początek. Aby, jak ostrzegał Michael Oakeshott „połączenie marzeń i władzy nie urodziło tyranii większości”, lista spraw do załatwienia jest znacznie dłuższa.
Bogdan Bachmura, politolog, publicysta, prezes fundacji "Debata".
Skomentuj
Komentuj jako gość