W swoim założeniu podział ten ma pokazywać różnicę pomiędzy Polską dla ludzi bogatych i Polską dbającą o biednych oraz dowodzić, że bogaci są naturalnymi wrogami biednych. A skoro bogaci są z reguły przedsiębiorcami, a ich pracownicy są dużo mniej zasobni w gotówkę - to znaczy, że pracodawcy są wrogami pracowników. To może byłaby i prawda, gdyby gospodarka była grą o sumie zerowej. Wtedy rzeczywiście jedynym sposobem zdobycia pieniędzy byłoby wydarcie ich komuś innemu. Ale tak nie jest.
Gdy ktoś uruchamia interes i zatrudnia ludzi, to przecież nie zabiera im pieniędzy, tylko im je płaci. Gotówki przybywa i im, i jemu. To najprostszy dowód na to, że przedsiębiorstwo z zasady generuje dobrobyt. I - co istotne, pracownicy potrzebni są przedsiębiorcy do zarabiania pieniędzy. Bez nich nie zarobiłby grosza. Podobnie on jest potrzebny pracownikom. Pięknie pisał o tym o. Józef Maria Bocheński.
Rynek pełen jest ludzi potrzebujących zarobku i gotowych w tym celu sprzedać swoją pracę. Inni potrzebują różnych dóbr i usług. Jeszcze inni mają wolną gotówkę. Ci wszyscy ludzie nie znają się, nie wiedzą jak się odnaleźć. I tu wkracza przedsiębiorca. Jest to ktoś mający cenny dar kojarzenia. To on właśnie bierze na swoje barki doprowadzenie do spotkania wzajemnych potrzeb i zdolności tych licznych, anonimowych ludzi. On bierze na siebie wyszukanie tych, którzy potrafią coś zrobić, zorganizowanie im pracy, zdobycie na to środków i zapewnienie odbiorców na efekty pracy. Tym nie musi się już martwić robotnik wykonujący robotę, ani klient kupujący jej efekty. I, co ważne, pracodawca kredytuje pracowników, on im płaci za wykonaną pracę zanim dostanie należność od klienta. I tu jest etyczny aspekt bycia przedsiębiorcą, tak ważny z chrześcijańskiego punktu widzenia. Z racji swojej roli, talentu i ponoszonego ryzyka przedsiębiorca zarabia więcej niż jego pracownicy. Dlatego też bierze sobie na głowę ten kłopot.
Jak widać z powyższego wywodu - pracownicy i pracodawcy nie są dla siebie zagrożeniem. Prawdziwym zagrożeniem dla pracownika jest drugi pracownik, czy kandydat na pracownika. To on i tylko on, może skutecznie pozbawić go pracy, oferując pracodawcy pracę lepszą i tańszą. To, co napisałem, to jest kanon liberalizmu, taka gwarancja, że gospodarka będzie się rozwijać i mnożyć dobrobyt. To jest też niemiła gwarancja tego, że jedni będą mieli więcej niż inni. Wszyscy będą mieli coraz więcej, ale nigdy tyle samo.
Polska „solidarna” zakłada skorygowanie tych nierówności. Zakłada, że efekty działania rynku są niesprawiedliwe i trzeba skorygować podział dóbr. Inaczej mówiąc efekty pracy podzielą nie ci, którzy je wytwarzają lecz ktoś inny i w dodatku uczyni to „sprawiedliwie”. Niestety, nikt nie wie co to słowo znaczy. W historii już wielu próbowało tej sztuki. Efekty były zawsze takie same. Im „sprawiedliwiej” dzielono efekty pracy - tym mniej było do podziału - aż do milionów ludzi zmarłych z głodu w Rosji sowieckiej kiedyś, czy setek tysięcy zagłodzonych w Korei dzisiaj.
Podział Polski na „liberalną” i „solidarną” jest absurdem. Polska naprawdę solidarna to taka, w której liberalna gospodarka wytwarza dobrobyt. Tylko wolny rynek da ludziom szansę na poprawienie swego losu, da im nadzieję na lepszą przyszłość.
Paradoksalnie: to w Polsce liberalnej będzie więcej Polski solidarnej. Będzie tak dlatego, że w bogatym kraju będą pieniądze na to żeby zabezpieczyć godziwe życie tym, którym okrutny los nie pozwala na udział w pogoni za lepszą przyszłością. A ludzie z zapewnionym bytem chętniej wyciągną pomocną dłoń niż udręczeni biedacy bez nadziei na przyszłość.
Rozdzielenie Polski na dwie różne - „liberalną” i „solidarną” jest możliwe tylko poprzez wzniesienie muru pomiędzy biednymi i bogatymi, pomiędzy pracownikami i pracodawcami. Rozerwanie ich solidarności, wstrzymanie zgodnej współpracy, niszczy delikatny mechanizm wytwarzania dobrobytu. A w konsekwencji nieuchronnie prowadzi do biedy okraszonej pięknymi hasłami sprawiedliwości społecznej.
Ludzie, niestety są ułomni. Wielu uważa, że lepiej być głodnym niż się spocić. A najlepiej podkarmić się trochę na koszt innych, tych bardziej pracowitych. Ludzi rozumiejących gospodarkę, myślących na co dzień o czymś więcej niż interes własny zawsze była mniejszość. Problem nie występował kiedy nie było demokracji. Władca, który nie potrzebował stale ubiegać się o kupienie przychylności ludu, a kupić przecież można tylko nierozumną większość, nie miał interesu w dzieleniu społeczeństwa. Nie musiał oszukiwać, mamić obietnicami. Jemu potrzebny był spokój społeczny. Co innego demokrata – ten, walcząc o władzę, musi korumpować wyborców żeby na niego głosowali, musi rozpętać wojnę, wzbudzić nienawiść do wroga, podkreślać różnice, by wyborcy zniszczyli tego innego, który chce mu zabrać głosy i władzę. I tak trwa eskalacja wojny i destrukcja społeczeństwa.
Ale powrót do monarchii nie jest możliwy, nie ma jej już w sercach ludzi. Jej miejsce zajęła demokracja. Dlatego jest i w dalszym ciągu będzie ciekawie. Nie będziemy się nudzić, choćbyśmy o tym marzyli.
Adam Kowalczyk
Skomentuj
Komentuj jako gość