Wydarzenia ostatnich dwóch miesięcy, listopada i grudnia, jeszcze raz pokazały dobitnie, jak władza gardzi społeczeństwem, jak je dzieli i jak nim manipuluje poprzez prorządowe media.
Dla wielu niespodzianką jest masowy udział ludzi w różnym wieku, w tym wielu ludzi młodych w marszach niepodległościowych organizowanych 11 listopada w Warszawie. Próbowano w różny sposób te marsze rozbić i zablokować organizując kontrbojówki lewackie. Gdy się to nie udało, pan prezydent zastosował znany socjotechniczny wybieg: jak czegoś nie można opanować i jakiejś inicjatywy zablokować lub skompromitować, to najlepiej ją przejąć. I tak postanowił zrobić. Sam zaczął organizować marsze 11 listopada, na które muszą obowiązkowo się stawić państwowi urzędnicy oraz prorządowi dziennikarze. I tak było w tym roku. Oczywiście środki przekazu, wiadomego nurtu, miały jasne zadanie: pokazać jak piękny i wspaniały jest marsz organizowany przez pana prezydenta, a jak niebezpieczny i pełen zadymiarzy jest marsz organizowany przez środowiska narodowe i niepodległościowe. I taki przekaz nagłośniony przez czołowe stacje telewizyjne i "Gazetę Wyborczą" idzie w świat. A jaka jest prawda? Władza robi wszystko za pomocą propagandy, a przede wszystkich za pomocą policji i tajnych służb, aby marsze niepodległościowe zgasić w zarodku. Stąd odwiedziny w domach u organizatorów wyjazdów na marsz, stąd szczegółowe kontrole autobusów jadących do Warszawy 11 listopada lub powracających z manifestacji. Przypomina to represyjne działania Milicji Obywatelskiej, SB i ORMO w czasach PRL, gdy milicjanci zatrzymywali i szczegółowo kontrolowali jadących do sanktuariów na odpust, przykładowo do Gietrzwałdu czy Świętej Lipki. Nawet spisywano numery rejestracyjne cywilnych samochodów i motocykli, aby w ten sposób wyłowić dewocyjny element społeczeństwa, które miało być marksistowskie i ramię w ramię chodzić tylko na pochody pierwszomajowe. Tu w metodach działania władzy nic się nie zmieniło.
Właśnie przeczytałem, z pewnym jednak zdziwieniem, że sąd uniewinnił Krystiana Słabasza, uczestnika tegorocznego Marszu Niepodległości oskarżonego w trybie doraźnym o zakłócanie porządku. Jedynym świadkiem oskarżenia był policjant, a świadków obrony było sześciu. Sąd zapoznał się z nagraniem, gdzie utrwalono zatrzymanie Krystiana. Zresztą, to nagranie pokazano w telewizji w programie Jana Pospieszalskiego. Być może to uratowało chłopaka przed grzywną lub więzieniem. Na filmie pokazano, jak policja rzuca „na glebę" młodych ludzi, wyciąga ich z autokaru. Autobus z Andrychowa został otoczony przez nieumundurowanych policjantów. Policjant potraktował chłopaka gazem i wyciągnął z autobusu. Na filmie widać też, jak jakiś cywil, a chyba policjant, bo jest w tej grupie, kopie młodego człowieka. Obrona czeka na pisemne umotywowanie wyroku, bo być może to będzie podstawą do postawienia w stan oskarżenia brutalnego policjanta. Czy do tego dojdzie? Raczej wątpię. Przecież dla policji marsz 11 listopada to znakomite manewry, gdzie stosuje się przeróżne rozwiązania taktyczne i logistyczne, jak pacyfikować tłum, jak nim dyrygować poprzez wprowadzanych prowokatorów. W tym roku tylko w programie Jana Pospieszalskiego poświęcono uwagę kolejnym prowokacjom policji. Pokazano jak rannego racą w głowę mężczyznę, trzymającego się rękami za głowę, policjant okłada pałką. Mężczyzna nie wykonuje żadnych ruchów obronnych, trzyma się za głowę, a policjant - sadysta okłada pałką jego plecy. Trochę to przypomina scenę z poprzedniego marszu, gdy policjant ubrany po cywilnemu katował, kopiąc po całym ciele jednego z uczestników marszu. I sąd w pierwszej instancji skazał nie policjanta, ale jego ofiarę. Potem w wyniku protestów, zajęto się także i policjantem, ale krzywdy sadyście nie zrobiono.
O Marszu Niepodległości szybko w mediach zapomniano, gdyż ważniejsze były wybory do samorządów. Jakie były, wszyscy wiemy. Kompromitacja instytucji państwowych, czego ukoronowaniem było aresztowanie czworga dziennikarzy relacjonujących zajęcie lokalu Państwowej Komisji Wyborczej. Hanna Dobrowolska (Portal Solidarni 2010) i Witold Zieliński (Niepoprawne Radio) zostali zatrzymani na 48 godzin i dopiero sąd ich uwolnił z aresztu, choć ich sprawa, gdy to piszę trwa jeszcze. Dobrowolską przez cała noc wożono więźniarką, aby w ten sposób zmiękczyć kobietę. Aresztowano też fotoreportera PAP, który był akredytowany w lokalu PKW i miał stosowny widoczny certyfikat oraz dziennikarza TV Republika. Odbył się proces tych dwóch dziennikarzy w trybie przyśpieszonym: Tomasza Gzella i Jana Pawlickiego. Dziennikarze zostali uniewinnieni, a oskarżono ich o zakłócenie miru domowego. Jak wiadomo, w czasach PRL ludzi rozrzucających ulotki stawiano przed kolegium i skazywano na grzywnę za zaśmiecanie miasta. Dziś mamy stosowanie podobnego rozwiązania. Publiczny lokal, każdy może tam wejść jako obywatel, a okazuje się, że dziennikarz tam nawet akredytowany narusza mir domowy. Kogo, chciałoby się zapytać? Wydany wyrok sędzia Łukasz Mrozek uzasadnił ustnie:
„Nie było intencją ani administratora, ani policji, aby zatrzymać dziennikarzy. Niestety doszło do przykrego nieporozumienia".
Jednak sędzia - prawnik przecież, który na pierwszym roku studiów miał taki przedmiot jak logika dla prawników, tej logice, jak i zeznaniom świadków zaprzecza. Robi co może, aby bronić policjantów, ale to jeden z nich, Sławomir Słupczyński, zeznał: „Jeżeli przedstawiciel administratora nie powiedziałby słów 'dotyczy również mediów', zapewne policja sprawdzałaby, czy ktoś jest z mediów czy nie.(...) To nie była decyzja policji" - tłumaczył przed sądem. Okazuje się, że też to nie przedstawiciel PKW wezwał policję. Uczynił to Jacek Michałowski, szef kancelarii prezydenta RP. Okazuje się, że polską policją rządzi prezydencki urzędnik. Minister MSW, której niby policja podlega, oznajmiła radośnie:
„Sąd uznał, że nie było intencją policjantów zatrzymanie dziennikarzy, które nastąpiło w wyniku nieporozumienia".
Wmówić ludziom można wszystko. Kiedyś przez nieporozumienie milicji w Bydgoszczy wybito zęby Janowi Rulewskiemu. I wtedy oburzała się na to cała Polska. Dziś dziennikarze pokazują policji legitymacje prasowe, policjanci ich aresztują, bo takie mają polecenie od prezydenckiego urzędnika, a sąd i pani minister mówią, że policjanci nie mieli intencji ich zatrzymania. Czy ktoś tu jeszcze logicznie myśli organizując taki przekaz medialny? Ale lemingi kupią wszystko. Fotoreporter Gzell, pracujący przecież w rządowej agencji, powiedział jedną ważną rzecz. Otóż został zatrzymany przez służby po raz drugi w życiu. Po raz pierwszy było to w Gdańsku na jubileuszu 50-lecia sakry biskupa Kaczmarka. Zatrzymało go ZOMO lub MO, ale dodał:
„Byliśmy lepiej traktowani niż teraz".
Policja dzisiaj, w demokratycznym niby państwie, jest bardziej brutalna niż milicja za komuny. Żyjemy w systemie miękkiego totalitaryzmu i rządzący wraz z aparatem propagandowym przyssanym do rządowego sutka ciągle eksperymentują, na ile jeszcze można temu społeczeństwu przykręcić śrubę. Stąd akcje prowokujące, mające na celu dezorganizację Marszu Niepodległości. Trzeba zdelegalizować marsz, już to zasugerowała Hanna Gronkiewicz - Waltz. Dziennikarzy aresztowanych w lokalu PKW trzeba też surowo ukarać, to także głos pani prezydent Warszawy, jak też i funkcyjnych propagandzistów z „Gazety Wyborczej".
Jak społeczeństwo ma czelność manifestować, protestować, domagać się sprawnej działalności PKW, jak ma czelność domagać się przejrzystych i uczciwych wyborów. To wręcz anarchia. To oszołomstwo. Pan prezydent pierwszy tak to określił, a pani premier jako pani matka kontynuowała myśl ojca narodu.
Marsz protestacyjny organizowany przez PiS 13 grudnia z góry uznano za podważający demokrację. Takie szatańskie, przewrotne argumenty. To, że w komitecie honorowym tego marszu znaleźli się dziennikarze, uznano za hańbę i ujmę dla dziennikarskiego etosu. To, że w marszach organizowanych przez prezydenta uczestniczą dziennikarze, jest to bardzo dobre i wspaniałe. Pamiętam, jak państwowe radio angażowało się w marsz z czekoladowym orłem, co wymyślił pan prezydent, chcąc w ten sposób czcić polską flagę. Tylko, że na tym pochodzie nie było polskich flag. Były czerwone baloniki. Kiedyś zamiast flag pan prezydent propagował kotyliony. A dziennikarze „Polityki" i „Gazety Wyborczej " sami organizowali marsze i w nich uczestniczyli, ale były one albo propagujące homoseksualistów, albo wymierzone przeciwko patriotycznej młodzieży manifestującej 11 listopada. Wtedy dziennikarze byli na słusznym posterunku, reprezentowali słuszną linię. Trzeba przypomnieć Seweryna Blumsztajna, który na jednym z lewackich marszów niósł transparent z napisem „Pier...... nie rodzę". Wtedy dziennikarze nie angażowali się w ogóle w politykę. Byli neutralni. Byli na marszach tylko po to, aby opisywać ich przebieg.
Odbywa się długi proces wymazywania ze sfery publicznej narodowych symboli. Oto rozpisano konkurs na znak mający symbolizować Polskę na świecie. Wydano na to milion złotych. Wybrano coś przypominającego sprężynę, bo przecież polska flaga ani orzeł nie może już być naszym znakiem. Oto KGHM Polska Miedź S.A wystąpiła o zmianę nazwy. Chodzi o usunięcie członu „Polska Miedź". Marek Belka chciał likwidacji polskich groszy, bo ich bicie jest droższe od wartości nominałów. Jednak do tego rząd nie dopuścił jeszcze, ale groszowe monety zaczęto bić w Anglii. Łatwo te angielskie monety od bitych w Polsce odróżnić, gdyż mają dużo mniejszego orzełka. W imieniu Empiku na świąteczne zakupy zapraszają Nergal i Czubaszek, ludzie, którzy jawnie deklarują swój ateizm i to, że nie obchodzą żadnych świąt katolickich. Firma ta postanowiła blokować stronę internetową, na której 40 tysięcy osób zapowiedziało bojkot tych sklepów. Blokadę Empik tłumaczył.... tolerancją. Oni walczą o tolerancję, dlatego blokują stronę, która namawia do bojkotu sklepu zatrudniającego w reklamie znanego satanistę. W imię tolerancji zabraniać innym wypowiadania swoich opinii o dokonywanych wyborach, to jest przecież prawdziwa tolerancja. To samo robi w propagandzie rząd. W imię ocalania demokracji nie wolno domagać się demokratycznych wyborów, jawnych i uczciwie przeprowadzonych. To rząd i chodzący na jego pasku dziennikarze, wymierzą nam granice wolności i granice demokracji. Wolno krytykować opozycję i chwalić rząd. To jest prawdziwa demokracja. Mieliśmy taką w PRL, nazywała się demokracja socjalistyczna. I dziś mamy podobną. A Empik uważa, że robi łaskę sprzedając nam swoje produkty. Zatrudnia kogo chce, twarzą jego świątecznych akcji są ludzie kpiący z ludzi wierzących i z obrzędów Bożego Narodzenia. Ja ten sklep będę omijał z daleka. Niech dalej szerzą tolerancję walcząc z tymi, którzy nie biją brawa Czubaszek i Nergalowi. Mam nadzieję, że nie zapukają do mych drzwi policjanci, bo przestępstwem może już być krytyka Nergala czy wyleniałej satyryczki.
Czasami mam wrażenie, że ciągle trwa socjologiczny eksperyment przeprowadzany na polskim społeczeństwie, ile ono jeszcze wytrzyma i zniesie upokorzeń, naigrywania się z historii i tradycji. Jak bardzo można manipulować społeczeństwem i odbierać mu witalność, która przecież najbardziej przejawia się w obywatelskich inicjatywach i ujawnia się w demokratycznych wyborach. Wszelkie inicjatywy obywateli są ośmieszane i rozbijane (przykład patriotycznych marszów niepodległościowych), a ostatnie wybory ujawniają jedno: są ludzie, którzy jednak myślą naprzód. Przed czterema laty przeprowadzono eksperyment na Mazowszu. Tam wprowadzono książeczki w wyborach i tam zwyciężyło PSL przy rekordowej liczbie nieważnych głosów. Były jakieś komentarze niektórych politologów, ale rok po wyborach parlamentarzyści zmienili kodeks wyborczy. Już książeczki obowiązywały w całym kraju, a komisje wyborcze nie muszą ujawniać na czym polegały nieważne głosy. To wprowadzono w roku 2011. W tym roku cud Mazowsza sprzed czterech lat rozlał się na całą Polskę. Liczba nieważnych głosów nagle zwielokrotniła się. Dlaczego? Tego nie wiemy. Bo po co. Mamy socjalistyczną demokrację. Wybory się odbyły, a kto je podważa ten jest oszołomem i antydemokratą. Eksperyment z narodem trwa nadal. Czy naród otworzy oczy, aby to zobaczyć?
Ks. Jan Rosłan
Tekst ukazał się w grudniowym numerze "Debaty", drukujemy za zgodą autora
"To, że w komitecie honorowym tego marszu znaleźli się dziennikarze, uznano za hańbę i ujmę dla dziennikarskiego etosu. To, że w marszach organizowanych przez prezydenta uczestniczą dziennikarze, jest to bardzo dobre i wspaniałe".
Na zdjęciu w marszu 11 Listopada, za czekoladowym orłem, obok prezydenta Bronisława Komorowskiego idzie szefowa publicznego radia (PR III) Magda Jethon i wicenaczelny „Gazety Wyborczej Jarosław Kurski.
(fot. Samuel Pereira, niezalezna.pl)
Skomentuj
Komentuj jako gość