Kampania prezydencka trwa i powoli wchodzi w decydujące starcie. Do niedawna było dość niewinnie i nudnie. Po kraju przemieszczały się Bronko i Dudabusy. Gdzieś tam nad nimi krążył w awionetce Korwin-Mikke, który jak zawsze postawił na oryginalność. Z pewnym sceptycyzmem patrzałam na wstępną wymianę ognia, zwłaszcza że pierwszy strzał okazał się niewypałem.
Złożył się do niego mierny, ale wierny towarzysz Nałęcz (w PZPR od 1970 do 1990 r.), usiłujący powiązać kandydata PiS z wątkiem śmierci Barbary Blidy. Doradca prezydenta, niczym wróżąca z ręki Cyganka, wypowiedział złowieszczo brzmiące słowa „Widzę za nim cień....". Mógłby do tego dorzucić jakieś abrakadabra, albo eciepecie. Z jego ust padł niejeden polityczny bonmocik. Polecam następujące oświadczenie: „Bronisław Komorowski katolikiem jest, ale prywatnie". W pracy, Boże uchwaj! Po prostu niewierzący. Za to w domu krzyżem sobie poleży, ot tak pocichutku, żeby czasem niewiernych nie urazić. Tak można odczytać komunikat pałacowego ministra. Do Nałęcza szybko dołączyło PO i przyjaciele wciągając za wszelką siłę do kampanii SKOK-i, które razem z senatorem Biereckim regularnie przed każdymi większymi wyborami poddawane są medialnej wiwisekcji.
Tylko czekałam jak pojawi się wątek smoleński. Nie zawiodłam się. Odezwali się wojskowi prokuratorzy, którzy dostrzegli nieprawidłowości w obsłudze lotu z 10 kwietnia przez wieżę kontrolną w Smoleńsku, a także niekompetencję kancelarii premiera Tuska, a konkretnie „formalne naruszenie instrukcji HEAD przez Tomasza Arabskiego", w tamtym czasie szefa KPRM. Jak by tego było za mało do kampanii dołączyła, nie zawaham się powiedzieć - Moskwa. To dzięki moskiewskim kopiom z rejestratorów zainstalowanych w samolocie prezydenckiego Tupolewa w cudowny sposób o 1/3 udało się zwiększyć zawartość czarnej skrzynki. Powtórka z gen. Anodiny. Co tam ruscy kontrolerzy, co tam Arabski, to gen. Błasik, ze wskazaniem na spożycie alkoholu, zachęcał pilotów do jazdy po bandzie doprowadzając do brzemiennego w skutki zderzenia ze smoleńską brzozą. Polsatowska komentatorka Ewa Marciniak już rano przygotowała dla stacji Solorza komentarz, w którym żąda by do tych enuncjacji odniósł się Andrzej Duda.
Teraz wiadomo, że walka o fotel prezydencki naprawdę się zaczęła. Czy Prawo i Sprawiedliwość pozwoli, aby ich kandydat, do tej pory starannie unikający tematów skrajnie drażliwych, zanurzył się w wątek smoleński? Jakie zatem trzeba będzie przygotować kontrnatarcie, aby zastopować przeciwnika? Odpowiedzieć na to przypomnieniem li tylko sprawy Amber Goldu, nazywanej zwyczajowo aferą, jest strzelaniem z procy w komara, choć nigdy dosyć wyjaśniania pewnych wątków głowom osłabionym nadmiernym ślęczeniem nad Michnikowską Wyborczą i Walterowską TVN. Zbyt łatwo gubimy się w natłoku umykających faktów. Czy ktoś jeszcze pamięta kto i o czym rozmawiał w „Pędzącym Króliku"? Dla ułatwienia dodam, że nie byli to bohaterowie „Alicji w krainie czarów". To chyba tamto skromne gastronomiczne wydarzenie zainspirowało kelnerów najbardziej wziętych warszawskich lokali do podjęcia dodatkowej usługi w postaci zbywania nagrywanych rozmów politycznych prominentów. Po „Sowie i przyjaciołach" przyszła pora na „Różaną". Niedługo tylko głuchoniemi będą w stanie zagwarantować dyskrecję na szczytach władzy, a warszawscy przewodnicy już teraz mogą oprowadzać turystów nowym szlakiem knajp na podsłuchu. A wracając do sprawy, może trzeba bardziej skrupulatnie skupić się na wyjaśnianiu, dlaczego Komorowski tak zaciekle broni WSI, tych samych, o których prof. Antoni Dudek powiedział, że były „zorganizowaną grupą przestępczą".
Przy tak zaplanowanej akcji przeciwko Andrzejowi Dudzie, śmiało można uznać, że jego głównemu kontrkandydatowi róże nieustannie sypią się pod nogi. Oczywiście jemu również zdarzają się nieprzyjemne wrzutki. A to go wygwiżdzą na Podhalu, a to Bronkobus utknie w korku na Zakopiance, a to ostrzelają paintballiści, a to upublicznią jak głowa Rzeczypospolitej beztrosko harcuje na krzesełku spikera japońskiego parlamentu. Oczywiście opozycja zgrilowała go na skwarkę za „szoguna" i chwilę beztroskiej swawoli, choć naprawdę nie było się czym przejmować. Świat tego nie zauważył. W CNN dostrzeżono tylko wizytę księcia Cambridge, który odwiedził kraj kwitnącej wiśni dzień przed wejściem polskiego smoka. Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że w tej kampanii pan Bronek występuje w komfortowej roli urzędującego prezydenta do znudzenia pokazywanego w telewizji. Kampanię Komorowskiego pracowicie tkają zastępy grających na niego prowokatorów i pochlebców. Media głównego nurtu bez wytchnienia zaglądają mu oczy, słowa z ust zczytują z nabożnym skupieniem, na każdym kroku kreując wizerunek ojca narodu, co to jednego dnia podpisze w Belwederze ( subtelna aluzja do marszałka Piłsudskiego? ) ustawę regulującą kwestie kierowania obroną państwa w czasie wojny, a drugiego rozczuli się wspominając dzieciństwo podczas gospodarskiej wizyty w jednej z wielkopolskich obór. I jeszcze znajdzie czas, by z apetytem zajeść śniadanko z kołem gospodyń wiejskich na Podlasiu. W chwilach wolnych od kampanii i atrakcji turystycznych prezydent oddaje się wytężonej pracy legislacyjnej w pałacowym zaciszu. Jak wyczytałam jakiś czas temu w Gazecie Prawnej aktualnie pracuje nad ustawą o innowacyjności, aby usprawnić relacje między nauką i biznesem. Cała drżę z emocji, co będzie kiedy kolejny Polak wstrzyma słońce i poruszy ziemię.
Z jednej strony spece od PR montują system pułapek na Andrzeja Dudę, z drugiej organizują grupy społecznego poparcia dla aktualnego prezydenta. W takich kategoriach należy ocenić imprezę pod hasłem „sportowcy popierają Komorowskiego". Oglądając ją można było powziąć podejrzenie, że wszyscy, od olimpijczyków po trampkarzy ligii podwórkowej, jak jeden mąż stoją za panem Bronisławem. Na scenie, na której w środku brylował kandydat dojrzałam byłą pływaczkę Olimpię Jędrzejczak, byłą biegaczkę Irenę Szewińską i aktualnego kajakrza i podróżnika Aleksandra Dobę. Sympatyczny starszy pan dokonał rzeczy niezwykłej - jako pierwszy człowiek w historii samotnie przepłynął kajakiem Atlantyk od Afryki do Ameryki Południowej i to bez wspomagania. Za to wszystko panu Alekandrowi należy się na pewno najwyższy szacun. Ale jakież było moje zdumienie kiedy zobaczyłam Podróżnika Roku w plebiscycie amerykańskiej edycji magazynu "National Geographic" kicającego jak zając wielkanocny przed prezydentem i z kolanka strzelającego mu zdjęcia. Zapachniało KimDzonUnizmem.
Panie Aleksandrze! Litości! Gdyby się tylko pan choć chwilę zastanowił, na pewno doszedł by pan do wniosku, że to przed panem inni powinni kicać i obfotografowywać. Tymi podskokami zakwafilikował się pan do sztafety kiepskich pochlebców. Szkoda, bo to pan dokonał godnego uznania wyczynu. I nie chodzi mi wcale o to, żeby skrywał pan swoje sympatie polityczne, ale człowiekowi, który pokonał Atlantyk pewnych rzeczy robić po prostu nie wypada.
Bożena Ulewicz
Tekst ukazał się w kwietniowym numerze miesięcznika "Debata"
Skomentuj
Komentuj jako gość