Myślałem, że tylko ja mam takie skojarzenia. Ale gdy zacząłem czytać komentarze na temat planowanego wprowadzenia do polskiego sądownictwa instytucji sądów pokoju, to okazało się, że wcale odosobniony nie jestem. Chodzi o niesławnej pamięci kolegia ds. wykroczeń, które w PRL-u pełniły funkcje organu pozasądowego, działającego przy organach administracji, a od 1990 r. przy sądach rejonowych.
Moja przygoda z tą instytucją miała charakter szczególny, bo ówczesne władze wpadły na pomysł, aby użyć kolegia jako dodatkowe narzędzie gnębienia opozycji, nie zawsze w sprawach bezpośrednio związanych z działalnością. W moim przypadku, po wyjściu z więzienia, funkcjonariusze SB sprawę postawili jasno: wyjazd na Zachód w jedną stronę, albo kłopoty z zatrudnieniem w Polsce. A „nie mania pracy” i ludzi nazywanych przez komunistyczną propagandę „niebieskimi ptakami” system gwarantujący powszechne zatrudnienie nie tolerował.
Jak zapowiedzieli, tak zrobili. Zanim zdążyłem otworzyć prywatną firmę, już w marcu 1984 r. stałem przed szanownym kolegium. Powiadam Państwu, doświadczenie niezapomniane! Do skazania było nas tego dnia sześciu. Wszystkie sprawy to drobne wykroczenia: pobicie, małe kradzieże, ktoś nasikał w bramie. Słowem: „obszczymurki” na wokandzie. Paradne było to, że na salę rozpraw nie wchodziliśmy kolejno, ale wszyscy razem. Gdy pierwszego w kolejności sądzono, reszta się przyglądała. Ja miałem najlepiej, bo byłem ostatni. Pewnie nieprzypadkowo, ale dzięki temu przedstawienie zaliczyłem w całości. W swojej sprawie wnioskowałem o karę śmierci, ale skończyło się, zgodnie z wnioskiem oskarżyciela, „zatrudnieniem” na Żuławach.
Kolegia do spraw wykroczeń, pomimo złej sławy wyniesionej z czasów komuny, działały do 2001 r., kiedy to ich funkcje przejęły sądy grodzkie. Trudno zatem się dziwić, że dzisiaj w dyskusji na temat wprowadzenia sądów pokoju pojawiają się podobne analogie i skojarzenia.
Czy uzasadnione? Intencja ich wprowadzenia jest podobna: odciążenie sądów od rozstrzygania drobnych spraw cywilnych, wykroczeń i najprostszych spraw karnych. Ale to nie wszystko. Sędziowie pokoju mają być bliżej ludzi, bardziej identyfikować się z lokalną społecznością. Głównie dzięki mandatowi uzyskanemu w powszechnych, lokalnych wyborach. I ten pomysł budzi najwięcej sporów oraz kontrowersji. Członków kolegiów do spraw wykroczeń wybirały rady gmin, a kandydaci nie musieli posiadać wykształcenia prawniczego (mieli je przewodniczący kolegiów i ich zastępcy). Teraz będzie konieczne wykształcenie prawnicze i co najmniej trzyletnie doświadczenie zawodowe.
Jednak te kryteria z góry przesądzają o niższych w porównaniu z „normalnymi” sędziami, kompetencjach sędziów pokoju, o doświadczeniu nie wspominając. Ta założona słabość nowej instytucji musi być czymś zrównoważona. Inaczej z idei odciążenia sądów rejonowych od spraw mniejszej wagi będą nici, bo ludzie będą się masowo odwoływali od orzeczeń sędziów pokoju, co dodatkowo wydłuży procedury i utrudni dostęp do wymiaru sprawiedliwości. Zapobiec temu może autorytet sędziów pokoju i wypływająca stąd wiara podsądnych w sprawiedliwe, niezawisłe orzecznictwo. Stąd ten „pokój” w nazwie. Na takie postrzeganie sędziów pokoju ma wpłynąć sposób ich legitymizacji, ale problem w tym, że wybory same w sobie autorytetu nie zapewniają.
Wskazówką na jaką drogę wchodzimy są do pewnego stopnia Stany Zjednoczone, z którymi sędziowie pokoju są najczęściej kojarzeni. Powolny proces kurczenia się zakresu terytorialnego, spadek ich znaczenia oraz zakresu uprawnień rozpoczął się tam już w XIX wieku i trwa do dzisiaj. Zaczął się od aglomeracji miejskich i jeśli realnie funkcjonuje do dzisiaj, to jedynie na amerykańskiej prowincji, gdzie dawny model bliskości lokalnych społeczności umożliwia skuteczną ocenę kandydatów.
Tym bardziej, że powszechne wybory sędziów pokoju nie są tam zasadą. Tak jest w Arizonie czy Teksasie. Ale już w stanie Massachusetts (gdzie instytucja sędziów pokoju trzyma się najmocniej) czy New Hampshire, sędziowie wybierani są przez gubernatorów. Wszędzie jednak kandydaci nie muszą wykazywać się znajomością prawa (w Texasie np. funkcjonuje system ciągłych szkoleń). To tłumaczy z jednej strony stopniowe zanikanie tej instytucji, z drugiej zaś jej trwanie na prowincji, gdzie brak kierunkowego wykształcenia rekompensuje rozpoznawalność i możliwość oceny osobistych przymiotów przyszłych sędziów pokoju.
Sięgam do wzorca amerykańskiego, bo trudno mówić o bliskości obywatela z członkami kolegiów do spraw wykroczeń w jakimkolwiek okresie ich działalności. Amerykańskie sądy pokoju (justices of the peace) funkcjonowały od 1661 r. i powstały na istniejącej glebie lokalnych więzi. Wybory, to tylko ich konsekwencja. Jeśli zatem prezydent Andrzej Duda czy minister Zbigniew Ziobro mówią o zbliżeniu wymiaru sprawiedliwości do obywatela poprzez powszechne wybory i poprzedzającą je kampanię, to jest to jedynie przejaw magicznej wiary w bożka demokracji. Wiary w widmo, którego owocem jest „autorytet” polityków i społeczne „zaufanie” do politycznych elit.
Czy w przypadku wyboru sędziów pokoju może być inaczej? Pozwolę sobie na małą dygresję. Od lat wszelkie propozycje dotyczące koniecznych zmian w Konstytucji pozostają głosem wołającego na puszczy. Główny argument to brak „momentu konstytucyjnego”, czyli brak minimum gotowości do wzajemnego słuchania i współpracy. Abstrahując od winnych takiej sytuacji, trudno nie zadać pytania o podobny moment na sędziów pokoju.
Owszem, w przeciwieństwie do zmian w Konstytucji instytucję sędziów pokoju można wprowadzić zwykłą większością głosów. Można zrobić kolejne wybory, ułożyć listy z cichym poparciem partii dla kandydatów, którzy wcześniej zrezygnują z partyjnych legitymacji, a następnie pomóc im w kampanii wyborczej. I (tego jeszcze nie było), usłyszeć obietnice wyborcze od przyszłych sędziów pokoju! Czyli zmienić wiele, żeby wszystko pozostało po staremu.
Same w sobie sądy pokoju nie są niczym złym, ale o ich sensie decyduje siła lokalnych społeczności. Zdolność współpracy i rozpoznawania lokalnych autorytetów. Umiejętność rywalizacji, ale bez ogłupiającej dominacji politycznych podziałów. Albo takie warunki istnieją, albo nie. Chciałbym napisać, że z sądami pokoju w USA jest tak, jak z referendami w Szwajcarii. Wszyscy o ich potrzebie mówią, ale naprawdę dobrze działają tylko tam. Jednak w Stanach, pomimo tak długiej tradycji, sądy pokoju zanikają. Bo nasz świat się zmienił. Na korzyść czy nie, to już temat na inny artykuł.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość