O unijnych funduszach pomocowych krążą wśród przedsiębiorców różne opinie. Jedni sobie chwalą decyzję o skorzystaniu z nich, ciesząc się z udanego wsparcia rozwoju firmy. Ci, którym noga się powinęła na procedurach ich wykorzystania, klną w żywe kamienie, a jeszcze inni, głównie z obawy przed urzędniczo-biurokratyczną machiną, trzymają się od nich z daleka. Dotychczas, pomimo licznych propozycji pojawiających się wraz z kolejnymi rozdaniami unijnych funduszy, zaliczałem się do tej ostatniej grupy przedsiębiorców.
Do zmiany zdania namówiła mnie firma zajmująca się sporządzaniem wniosków o unijne dofinansowanie, której argumenty zbiegły się z koniecznością dofinansowania parku maszynowego firmy. Choć nie był to powód jedyny. O proceduralnych pułapkach i biurokratycznych absurdach czekających na amatorów unijnych funduszy mało kto w Polsce nie słyszał. Ale rozmawiać i czytać to nie to samo, co poznać i doświadczyć osobiście. Zwłaszcza, gdy z każdego medialnego kąta wyskakuje marszałek Gustaw Marek Brzezin z misją dzielenia się ze światem doświadczeniem w efektywnym korzystaniu z funduszy europejskich dla rozwoju gospodarczego.
W powszechnym przekonaniu autorami toru biurokratycznych przeszkód na drodze do unijnych funduszy są brukselscy urzędnicy. Ale to tylko część prawdy. Swoje trzy grosze dokładają tzw. instytucje pośredniczące, którą w przypadku naszego województwa jest podległa zarządowi województwa Warmińsko-Mazurska Agencja Rozwoju Regionalnego. Po zmianach regulaminu Agencji wnioskodawca na etapie weryfikacji wymogów formalnych, niczym saper, może pomylić się tylko raz. Jeżeli poprawki nie satysfakcjonują w pełni urzędników, wniosek nie jest odrzucany, ale jest pozostawiany bez rozpatrzenia. To oznacza nie tylko mniej pracy dla urzędników, ale brak możliwości odwołania do sądu. Ile pracy (o pieniądzach nie wspominając) jest w ten sposób wysyłanych „na drzewo” wiedzą tylko ci, którzy mają pojęcie o objętości i stopniu komplikacji takiego wniosku.
Gdyby chociaż chodziło o schody wymyślone w Brukseli. Niestety, te na których ja się potknąłem wymyślono na miejscu, w biednym, zainteresowanym dopływem unijnych środków regionie.
Nie wiem ile luk w brukselskim gąszczu biurokratycznych absurdów zdołali znaleźć nasi urzędnicy dla podreperowania własnej podmiotowości. W moim przypadku decydujące znaczenie miały listy intencyjne dotyczące współpracy z podmiotami zagranicznymi. Najpierw próbowano mnie nakłonić do podpisania pięciu takich listów z firmami z którymi już współpracuję. Na prośbę o pisemne uzasadnienie tego pomysłu ostatecznie się z niego wycofano. Skończyło się na podpisaniu dwóch listów intencyjnych z nowymi podmiotami zagranicznymi: jednego regulaminowego i drugiego, z naszej inicjatywy, dla podniesienia punktacji wniosku. Cała praca poszła na marne, bo podpisy kontrahentów powinny być czytelne, a na jednej z dwóch kserokopii zabrakło mojego podpisu.
Oczywiście całe to zafiksowanie na punkcie listów intencyjnych, poza objawami urzędniczej nadgorliwości, nie tworzy żadnej wartości dodanej. Zobowiązuje wprawdzie do ostatecznego podpisania umowy, ale nie do faktycznego podjęcia współpracy. Krótko mówiąc, ten lokalny patent z listami intencyjnymi to kolejna, mająca zatruwać życie fikcja.
W poprzednim konkursie w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Poddziałanie 1.4.4. Internacjonalizacja Małych i Średnich Przedsiębiorstw nasze województwo otrzymało 60 mln zł.
Po protestach zdołano wydać 10 mln (przed protestami 7,6 mln). W tym konkursie otrzymaliśmy tylko 30 mln, z czego udało się wydać niecałe 13 mln.
To wynik w skali Polski kuriozalny. Aby się o tym przekonać nie musimy się porównywać do Wielkopolski, która miała do wydania 400 mln i rozdzielono te środki w całości. Województwo Podkarpackie otrzymało 300 mln i wydano wszystko. Na Podlaskie przeznaczono 60 mln, ale dzięki dodatkowej alokacji przedsiębiorcy otrzymali 90 mln. Co ciekawe, w dwóch ostatnich województwach refundacja dla mikro i małych przedsiębiorstw wyniosła 70 proc., a w naszym województwie jedynie 50 proc.
Ale to nie jedyne, dające do myślenia porównanie. Dzięki złożonemu wnioskowi do Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, agendy rządowej rozdzielającej środki unijne, mogłem się przekonać o przepaści dzielącej profesjonalizm i życzliwość pracujących tam ludzi z miejscową mentalnością psa ogrodnika.
Po ogłoszonych właśnie danych GUS za 2016 r. dotyczących udziału poszczególnych województw w krajowym PKB znów ruszyła dyskusja na temat przyczyn skromnych 2,7 proc. naszego wkładu. Rozwijamy się wprawdzie w niezłym tempie 3,6 proc. ale to za mało aby odkleić się od gospodarczego syndromu ściany wschodniej. Bez końca rozprawiamy o kryjącym się w naszym województwie potencjale, lasach, jeziorach, atrakcjach turystycznych czy produkcyjnych możliwościach miejscowej ludności. Ale na to, co nas spotyka w urzędach, gdy chcemy załatwić jakąkolwiek odbiegającą od proceduralnej rutyny sprawę, bezsilnie odreagowujemy jedynie w domu.
Olsztyn stał urzędnikami już w czasach komuny. Z braku większego przemysłu lub innych czynników równowagi, pod osłoną partii stworzono cichy system prawno-biurokratycznego panowania nad obywatelami. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, ale fundamenty tej tradycji udało się przechować. Jej podstawowa cecha to pierwszeństwo interesu i dobrego samopoczucia urzędnika. Traktowanie prawa jak pułapki na petenta albo źródła przewagi nad nim. Dopiero wyjeżdżając masowo do pracy za granicę przekonaliśmy się, że relacja obywatel-urzędnik może wyglądać inaczej. Nic dziwnego, że służebna rola prawa i urzędników to drugi po pieniądzach powód pozostawania Polaków za granicą.
Trudno wyliczyć jak wielkie straty przynosi bezustannie pracujący mechanizm biurokratycznego wypompowywania ludzkiej energii i inicjatywy. Jaki rachunek płacimy za bezustanne wybijanie ludziom z głów marzeń o braniu spraw w swoje ręce. Obok problemu marnej edukacji to główny hamulcowy rozwoju naszego regionu. Trzeba cudu, aby na takim kamieniu narodzili się przywódcy zdolni rzucić wyzwanie temu uświęconemu tradycją porządkowi. Ale, jak powiadał Dawid Ben Gurion: Kto nie wierzy w cuda, nie jest realistą.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta.
Skomentuj
Komentuj jako gość