Olsztyńskie rondo turbinowe przeszło do historii. Historii którą warto zapamiętać, bo ludzie odpowiedzialni za ten pomysł pokazali, dlaczego po Olsztynie, z remontami czy bez, absurdy ruchu kołowego rozsławiły nasze miasto na całą Polskę.
Na temat powstania tego ronda od początku obowiązywały dwie równolegle głoszone przez miejskich urzędników teorie. Według pierwszej miało ono ułatwić ruch samochodów w związku z remontem ul. Pieniężnego. Wersja druga dotyczyła bezpieczeństwa zagrożonego wzrastającą liczbą wypadków na rondzie Ofiar katastrofy Smoleńskiej. Co do wersji pierwszej, to nie znam nikogo (a rozmawiałem m.in. z taksówkarzami oraz policjantami drogówki), kto dostrzegłby związek przyczynowo-skutkowy nowej organizacji ruchu na rondzie z zamknięciem ul. Pieniężnego. Myślę zatem, że ten wątek od początku można było włożyć między drogowe bajki.
Wraz ze zbliżającym się zmierzchem ronda turbinowego mówiono już tylko o motywie bezpieczeństwa, tłumacząc powrót do stanu pierwotnego dodatkowymi korkami spowodowanymi nowymi remontami olsztyńskich dróg i znaczącym wzrostem kolizji na ul. Artyleryjskiej.
I tu dochodzimy do sedna problemu z ludźmi odpowiedzialnymi za organizację ruchu drogowego w Olsztynie. Oto kolizje na rondzie Ofiar Katastrofy Smoleńskiej przesądziły o tym, że postanowiono skazać kierowców na tkwienie w gigantycznych korkach, nerwy i stratę cennego czasu. Bo nie dopuszczam nawet myśli, że ustawiając na rondzie bariery, takiego rezultatu z góry nie przewidziano.
Dlaczego tak zdecydowano? Dlaczego postanowiono poprawić zbudowane zgodnie z przepisami, prawidłowo oznakowane rondo i poprowadzić kierowców po turbinowym sznurku? Odpowiedź brzmi: dla bezpieczeństwa, któremu zagraża część kierowców, którzy ze strachu, nie zważając na oznakowanie i przepisy, najlepiej czują się objeżdżając rondo po zewnętrznym pasie, bo mogą z niego w każdym momencie zjechać, nie oglądając się na nikogo. Tak więc ludzie odpowiedzialni za organizację ruchu w mieście postanowili pochylić się nad tymi, którzy otrzymali prawo jazdy za przysłowiowe gęsi i dopasować rondo do ich umiejętności. Aby wszystkim było bezpieczniej.
W zasadzie to nic nowego. Obsesja demokratyczno-równościowej inkluzji jełopów (przepraszam, osób wykluczonych) objęła, kosztem poziomu kształcenia, nawet największe zachodnie uczelnie. Jeśli chodzi o mierny poziom szkolenia kierowców w Polsce, to przyczyna jest aż nadto prosta – kierowców na kursach nie uczy się prowadzić pojazdu, lecz aplikuje mechaniczną tresurę pozwalającą zaliczyć placyk oraz udziela instruktażu omijania pułapek zastawianych przez egzaminatorów. Później taki świeżo upieczony adept kierownicy na własną rękę uczy się zachowania w prawdziwym samochodowym ruchu, bo główny zakres „szkolenia” to jazda przy krawężniku z dogmatem 50 km/godz na liczniku. Osobom z mniejszymi predyspozycjami do samokształcenia tak już zostaje, tyle że, ze względu na lepszy stan drogi, zmieniają pas na zewnętrzny.
Tak więc nasi kochani drogowcy postanowili wziąć sprawy we własne ręce i załatwić problem drogowego analfabetyzmu na własny sposób. Dzięki temu liczba kolizji na rondzie Ofiar Katastrofy Smoleńskiej od kwietnia do końca sierpnia w porównaniu z rokiem 2016 zmalała o 10, zaś na ul. Artyleryjskiej wzrosła o 41. Ponoć z tego turbinowego koszmaru wycofali się pod wpływem kierowców, ale tradycyjnie nic nie mają sobie do zarzucenia, co nie rokuje żadnych zmian na lepsze. Dlatego historia z rondem turbinowym i nieustająco dobre samopoczucie jego pomysłodawców świadczą niezbicie, że presja kierowców na likwidację ronda turbinowego powinna się przekształcić w zorganizowane działanie zmierzające do turbinowej, bezkolizyjnej wymiany ludzi którym to wszystko zawdzięczamy.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia
„Święta Warmia” i „Fundacji
Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość