Dosyć rzadko chodzę na olsztyńską Starówkę, ale zewsząd słychać głosy, że z roku na rok pustoszeje. Owoce jaki wydał z siebie specjalnie na tę okoliczność powołany zespół ponoć tyłka nie rozrywają, a Olsztyńskie Lato Artystyczne sytuację zmienia, ale tylko w chwilowych porywach.
Nie twierdzę, że mam gotową receptę na rozwiązanie tego problemu. Wiem jedynie, że współczesny, masowy człowiek, to homo ludens – człowiek bawiący się. Dlatego, zważywszy na niewielką ilość stałych atrakcji na Starówce i jej okolicach, aby go zwabić, trzeba mu zapewnić rozrywkę, czyli nasycić Starówkę muzyką i wydarzeniami kulturalnymi. Od ulicznych grajków począwszy, a na występach profesjonalnych twórców skończywszy. Najlepiej od rana do wieczora, od wzejścia pierwszych krokusów do końca babiego lata. I tylko kasa, zamiast obecnych ochłapów, jest potrzebna.
Ale na problemy olsztyńskiej Starówki można także spojrzeć z innej, znacznie szerszej perspektywy. Chodzi mi o planowane rozszerzanie na całe centrum strefy Tempo 30 oraz inne działania zmierzające do wyrugowania większości ruchu samochodowego z tego obszaru i budowania miasta przyjaznego mieszkańcom. Wizję takich „szklanych ulic” snuł niedawno w wywiadzie dla olsztyńskiego dodatku „Gazety Wyborczej” Hubert Barański z łódzkiej Fundacji Normalne Miasto – Fenomen. Wzorem takiego tętniącego życiem fenomenu, przebudowanego pod dyktando tej Fundacji jest Woonerf – 100 metrowy deptak przy ul. Traugutta.
Nie wiem, jaka jest prawda o tym pięknie prezentującym się na zdjęciu (zwłaszcza w zestawieniu z wszechobecnymi w Łodzi ruinami zabytkowych budynków), krótkim fragmencie ulicy. Ale, jeśli dobrze rozumiem, nasza Starówka po znacznym ograniczeniu tam ruchu samochodowego, stała się idealnym, dużo obszerniejszym i atrakcyjniejszym przykładem wizji roztaczanej przez pana Barańskiego. Jego rada jest prosta: „Przestańmy traktować każdy samochód jak wózek inwalidzki, bez którego nie ma życia w mieście”. Problem w tym, że choć na olsztyńskiej Starówce samochodowych „wózków inwalidzkich” nie ma, ale życia także brak.
Czy centrum Olsztyna, po wyrugowaniu z niego większości samochodów, będzie wyglądało inaczej? Proszę mi wierzyć, bardzo bym chciał. Ja także z rozrzewnieniem patrzę na widokówki Olsztyna z początku XX wieku. Na pięknie ubranych, przechadzających się pełnymi zieleni ulicami mieszkańców. Jeszcze w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku „moje” rodzinne Zatorze, choć architektonicznie zmienione nie do poznania, tętniło życiem, a największym problemem rodziców było zapędzenie wieczorem dzieciaków z podwórka do domu. Zabawy na „karolku” przyciągały tysiące ludzi, choć codzienna rzeczywistość do zabawy nie skłaniała . Problem nie dotyczy przecież tylko miast. Dawniej jadąc samochodem przez wieś trzeba było uważać na licznych, znajdujących się przy szosie mieszkańców. Dzisiaj, bez względu na porę dnia, wsie wyglądają jak po przejściu zarazy, a nogę z gazu zdejmuje się głównie ze względu na radarowe pułapki.
Co się zatem zmieniło, że skłonienie ludzi do normalnych kiedyś odruchów potrzeby bezpośredniego kontaktu z drugim człowiekiem i zabawy na świeżym powietrzu wymaga społecznej inżynierii? Otóż, drodzy specjaliści od organizowania innym życia, zmieniło się wszystko. A przede wszystkim człowiek! Jego skalę potrzeb wyznacza dziś technologia, która przywiązała, zwłaszcza młodzież, do telewizora, komputera, smartfona i innych bzdetów, których nazw nie chce mi się nawet przypominać. To władztwo technologii na człowiekiem nie tylko, jak przewidywał Einstein, produkuje na masową skalę idiotów, ale przy tym idiotów chorowitych, wiecznie zasmarkanych, ruchowo ograniczonych niczym dawne panienki z dobrego domu. „Komunikacyjne nawyki” którym wypowiedziano wojnę także w Olsztynie to nie tylko syndrom „inwalidzkiego wózka”. To nie przyczyna lecz skutek uważanej za sukces społecznej rewolucji, która m.in. na masową skalę wyciągnęła kobiety z domu dla robienia „kariery”. Te kobiety nie tylko dojeżdżają do pracy. Pozbawione opieki dzieci trzeba dowieść, często drugim samochodem w rodzinie, do żłobka, przedszkola, szkoły. A po południu na zajęcia, bo na zewnątrz zamiast podwórka bloki, parkingi i trawniki. To także nieporównywalna w dziejach ludzkości skala zbiurokratyzowania państwa, a co za tym idzie ilość spraw, które na linii państwo-obywatel ten ostatni musi załatwić. A w przypadku Olsztyna właśnie w centrum miasta. I choćbyśmy – jak chce Marcelina Mikułowska, była urzędniczka ds. estetyzacji miasta - ściągnęli do Olsztyna nie wiem ilu gejów, to tej Wisły żadnym ideologicznym kijem się nie zawróci. Jeśli do tego zróżnicowania zajęć współczesnego człowieka dodać podłą przez większość roku w Prusach Wschodnich pogodę, to samochód jako „wózek inwalidzki” staje się prawie tak samo niezbędny, jak ten prawdziwy.
Trudno zatem, mierząc się z problemem wyludnienia olszyńskiej Starówki, zapomnieć o towarzyszącym mu bagażu rzeczywistości. W okresie letnim to po prostu kwestia zaangażowania dużo większych, publicznych pieniędzy, zwłaszcza w działalność Miejskiego Ośrodka Kultury.
A co od września do czerwca? Nie mam wątpliwości, że los tego miejsca zależy od kreatywności miejscowych przedsiębiorców i otwartości na współpracę władz miasta. Kilka lat temu znalazł się człowiek, który ożywił stadionowe klepisko przy ul. Sybiraków. Inspirowani tym pomysłem w lutym 2014 r. zaproponowaliśmy prezydentowi Grzymowiczowi sięgnięcie do tradycji olsztyńskiego Rynku i zorganizowania, wzorem wielu miast zachodnich, na początku 2-3 razy w tygodniu, jarmarku rozpoczynającego i kończącego swoją działalność o stałych porach, z minimalną ilością stałych elementów wyposażenia. Szczegóły funkcjonowania i rodzaj sprzedawanych towarów jest sprawą otwartą. Odpowiedź jaką otrzymaliśmy od prezydenta była tyleż miła, co zdawkowa, i taki stan trwa do dzisiaj.
A przecież tak naprawdę nie trzeba wiele. Pomysł podświetlenia ścieżek rowerowych w Lidzbarku Warmińskim przyciągnął przecież uwagę całej Polski. Nikt nie ma wątpliwości, że Olsztynowi potrzebny jest jakiś motor promocyjny, wydarzenie, które będzie się jednoznacznie kojarzyło ze stolicą Warmii i Mazur. Osiem lat temu Stowarzyszenie „Święta Warmia” próbowało przebić się do świadomości radnych oraz ratuszowych urzędników z pomysłem medialnego zagospodarowania „szubienic”. Chodziło o cały zestaw środków mających zneutralizować symbolikę pomnika i uzupełnić ubogą dziś wiedzę historyczną. Jednym z elementów tej idei były organizowane latem, na tle pylonów pomnika, świetlno-laserowe przedstawienia obrazujące historię „wyzwalania” Prus Wschodnich przez Armię Czerwoną oraz niezwykle ciekawe dzieje budowy samego pomnika. Wtedy pomysł ten miał dwa wielkie atuty: nieliczne jeszcze tego rodzaju prezentacje przyciągały wszędzie dziesiątki tysięcy turystów. Przewaga druga, to absolutnie nowatorskie podejście do problemu po sowieckich pomników, wśród których olsztyński, ze względu na wielkość i konserwatorską ochronę, można nazwać „pomnikiem pomników”. Ustawa o dekomunizacji ulic i pomników spowodowała, że tego wizerunkowo - pomnikowego paliwa starczyłoby aż do dzisiaj.
Dlaczego pomysł ten nie został podjęty? Bo Olsztyn to miejsce przeklęte. Intelektualną miałkością kolejnych prezydentów, kunktatorstwem przytulonych do władzy elitek, interesami urzędniczo – biznesowej sitwy i przykrywającymi każdą ambitniejszą myśl, partyjnymi nakryciami głowy radnych.
Jeden z rezultatów takiego stanu rzeczy to pozbawiony waloru oryginalności, głuchy na lokalne uwarunkowania, pomysł strefy Tempo 30. W mieście w którym średnia prędkość pojazdów wynosi 31 km/godz. Jego twórczym rozwinięciem mogłyby być nie tylko oświetlone, ale i zadaszone, a najlepiej podgrzewane ścieżki rowerowe. Absurd? Nie większy niż wizja pieszo – rowerowej strefy szczęśliwości w centrum Olsztyna.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość