Czy poniedziałek 24 lipca 2017 r. jest pierwszym w III RP dniem prawdziwej prezydentury? Na podobne wnioski jest oczywiście za wcześnie, ale niewątpliwie wielu Polaków dziś po raz pierwszy poczuło, jak to jest mieć nie malowanego partyjnymi farbkami Prezydenta. Nikt chyba nie ma wątpliwości jak wiele kosztowała prezydenta Dudę zapowiedź zawetowania dwóch kluczowych dla PiS ustaw. Trzeba było sojuszu wielu środowiskowych i prawniczych autorytetów, jednoznacznych sygnałów świata zewnętrznego, masowych demonstracji i serii upokorzeń głowy państwa ze strony prezesa PiS oraz jego prominentnych członków, aby prezydent zdecydował się zawetować ustawy rażąco urągające podstawom ustrojowym państwa.
Tak naprawdę prezydent Duda zrobił znacznie więcej niż tylko jednorazowe popsucie szyków partii rządzącej. Zatrzyma ustawę, która na trwałe zachwiałaby równowagą władz, niebezpiecznie przechylając jej szalę na stronę polityków. Najlepiej wyraził to Paweł Kowal, pisząc, że „Sędziów może wybierać prezydent, minister albo król, ważne, by mieli pewność, że nikt ich potem z przyczyn politycznych nie usunie”. Prezes PiS nie tylko twierdzi, że w swoim dziele uzdrawiania sądownictwa jest daleki od takich zamiarów. Dając politykom taką możliwość zdaje się wierzyć, że nikt po nim i jego partii takiej pokusie nie ulegnie. A może perspektywę takiej zmiany przestał dostrzegać? Na szczęście prezydent zrobił to co zrobił, pomny zasady, że rewolucja to piekło wybrukowane dobrymi intencjami.
Czy chwilowe wybicie się prezydenta na niepodległość może być zjawiskiem trwałym?
Od pewnego czasu piszę o konieczności dożywotniej lub do emerytalnej prezydentury. Zdaję sobie sprawę, że to rozwiązanie dalekie od współczesnych demokratycznych standardów. Ale to jeden z dwóch sposobów mogących spowodować, że rola pierwszego strażnika prawa i wetowanie ustaw rządzącej partii nie będzie wymagało politycznego heroizmu. Druga metoda na prezydencką podmiotowość to wycofanie partii na pozycje nie zagrażające zasadzie trójpodziału władz, gdzie przykładem do naśladowania są republikanie i demokraci w Stanach Zjednoczonych. Problem w tym, że pójście tą drogą wymagałoby samoograniczenia partyjnych dominatorów przeciwko czemu PiS i PO gotowe są wyjść solidarnie (oczywiście w obronie demokracji) na ulice.
Tymczasem w naszym teatrze „Obrońców demokracji” panuje zasada dywersyfikacji. W ostatnim czasie to PO dla odmiany ubrało się w diabelski ornat i na mszę w obronie Konstytucji dzwoni. Demonstrując w obronie trójpodziału władzy liczy na krótką pamięć o swoim notariuszu w siedzibą w Belwederze, o własnej sejmowej wersji „tyranii większości”, swoich sędziach Trybunału Konstytucyjnego, o rządowych projektach ustaw zgłaszanych przez posłów dla uniknięcia konsultacji społecznych czy o ministrach i posłach w jednej osobie. Jednak nie ulega wątpliwości, że to PiS twórczo rozwinął i rozdmuchał żar, który z zasady tli się pod każdą demokracją, ulegając pokusie zamiany rządów prawa na tyranię większości z „woli suwerena”.
Dlatego bardzo dobrze się stało, że to właśnie pani Zofia Romaszewska, jako symbol antykomunistycznej opozycji, ostudziła antykomunistyczny zapał PiS w przywracaniu komunistycznych instytucji. Pani Zofia trafiła do wyobraźni prezydenta analogią do czasów komuny, kiedy to Prokurator Generalny również miał władzę nad sędziami Sądu Najwyższego. Ja bym dorzucił do tego analogię mocniejszą, o zwierzchniej władzy partii nad pozostałymi instytucjami państwa. A jeśli tak to dzisiaj wygląda, to może zamiast na zmianę bronić demokracji przed PO albo przed PiS- em, razem z prezydentem powinniśmy bronić Polski się przed szalejącą demokracją?
Przyszłość pokaże, czy mamy do czynienia ze scenariuszem do jednego odcinka „Ucha Prezesa”, czy jest to początek dłuższego serialu.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość