Nie ulega dla mnie wątpliwości, że Jarosław Kaczyński i PiS nie mogli poprzeć kandydatury Donalda Tuska na drugą kadencję szefa Rady Europejskiej. Jestem też przekonany, że w analogicznej sytuacji Tusk postąpiłby podobnie.
Temperatura totalnej wojny w polskiej polityce sięgnęła takiego poziomu, że dla skaczących sobie do gardeł zwolenników zwaśnionych obozów taki ruch byłby zupełnie niezrozumiały i mógłby graniczyć ze zdradą „ideałów”. Obie strony stały się niewolnikami narracji, która od dekady przynosi korzyści obu partiom, pozwalając na rotację władza -silna opozycja, ale ogranicza swobodę uprawiania realnej polityki, której wymaga interes narodowy i polska racja stanu.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Donald Tusk dla utrącenia kandydatury Jarosława Kaczyńskiego poszedłby na wojnę z całą Europą. Zatrzymałby się w połowie drogi pomiędzy brakiem poparcia, a otwartym, z góry skazanym na porażkę konfliktem. Przyczyna takiej różnicy politycznego scenariusza jest prosta: z perspektywy Tuska łatwy do przewidzenia finał tej rywalizacji oznaczałby polityczny blamaż i kompromitację równą końcowi jego politycznej kariery. Nie chodzi zresztą o Tuska. Tak to wygląda, gdy rozpatrujemy przebieg wyborów przewodniczącego RE w kategoriach tradycyjnej polityczności.
Nic dziwnego, że tak wielu prawicowych dziennikarzy i komentatorów zadaje sobie pytanie: po co to wszystko było? Na którym politycznym piętrze szukać przyczyny tak wielowymiarowej klęski? Ci, co nie muszą, nie biorą na serio argumentów podsuwanych na użytek propagandowy przez PiS i mających uzasadnić sprzeciw wobec kandydatury Tuska. Nie dlatego, że niektóre z nich nie są prawdziwe, lecz dlatego, że wszystkie razem wzięte nie dają powodu nawet do części tej żałosnej, politycznej farsy.
Piątkowa „Rzeczpospolita” zatytułowała zamieszczony na pierwszej stronie artykuł: „Wybór Tuska, blamaż PiS”. Michał Szułdrzyński na tych samych łamach pisze o „dyplomatycznej katastrofie”.
Odgłosy dobiegające ze sfer rządowych pokazują, że nie wszyscy byli zwolennikami konsekwencji zderzenia z polityczną ścianą. Gdyby nie łatwość z jaką obrażony na Tuska Jacek Saryusz- Wolski dał się namówić do odegrania roli „pożytecznego idioty”, może ta cała gra nie wymknąłby się politykom PiS spod kontroli.
Tymczasem możliwość wysunięcia tak mocnego merytorycznie i pasującego partyjnie kontrkandydata pozwoliła na rozwinięcie scenariusza, w którym PiS jako reprezentant „obozu patriotycznego” czuje się najlepiej. Zrozumienie takiej filozofii polityki nie jest trudne, gdy weźmie się pod uwagę tradycję, jakiej hołduje ta część polskiej klasy politycznej. Mam tu na myśli apoteozę przegranych militarnie i politycznie, ale zwycięskich moralnie narodowych insurekcji i powstań, przedkładania w polityce świadectwa wartości i przekonań nad wymogami politycznego realizmu i skuteczności.
Powinien to doskonale rozumieć Kazimierz Michał Ujazdowski, który teraz, po odejściu z PiS, rozdziera szaty, mówiąc, że nie można uprawiać polityki przeciwko wszystkim i zwracając uwagę na brak związku tego co robi PiS z polityką narodową i wymogami patriotyzmu.
Otóż właśnie dla tej partii jest to związek bardzo głęboki, lecz inaczej rozumiany! Sytuacja dwóch, wzajemnie wspierających się wrogów: wewnętrznego, jako symbolu narodowej zdrady i zewnętrznego, który zagraża naszej suwerenności, pozwala Jarosławowi Kaczyńskiemu prowadzić swoją drużynę na wojnę słuszną, czyli taką, która w końcowym rozrachunku zawsze musi okazać się zwycięska. Dlaczego, dwa dni przed obradami, gdy już wiadomo, że pies z kulawą nogą nie poprze starań premier Beaty Szydło, ta wysyła list do przywódców państw UE, którego treść może tylko dodatkowo wszystkich wkurzyć? Po co to wszystko? Ano, żeby po wszystkim powiedzieć: „To nie jest porażka, to jest zwycięstwo!”. Żeby Jarosław Kaczyński mógł ogłosić, że „Polska odbudowuje się na arenie międzynarodowej”. Jedyna pociecha, to opamiętanie jakie zstąpiło na premier Szydło po rozmowie z kanclerz Angelą Merkel. Bo w planie było ponoć jeszcze demonstracyjne wyjście z sali i próba zerwania obrad.
Być może Państwo zauważyli, że w tym tekście nie padło słowo Polska. Wolę napisać: PiS, bo też trudno mi zaakceptować, że ludzie reprezentujący moją ojczyznę, na dodatek przyznający się do wartości konserwatywnych, mogli używać państwowych symboli do firmowania tak żałosnej, politycznej farsy.
Od 10 lat w polskiej polityce interes dwóch partii jest ważniejszy od interesów Polski jako państwa.
Partyjniactwo, choć w odmiennej niż za czasów PRL postaci, znów postawiło interes grupowy przed myśleniem w kategoriach dobra wspólnego. Losy państwa podporządkowane zostały totalnej wojnie Kargula z Pawlakiem. Z tą różnicą, że jest to wojna wyniszczająca, bo w przeciwieństwie do postaci filmowych, nie ma tu miejsca na wzajemny szacunek, ani tym bardziej współpracę tam, gdzie jest to konieczne. Logiczne zatem się wydaje, że na czele Rady Europejskiej może stanąć każdy, byleby nie był to Donald Tusk, albo Jarosław Kaczyński.
Jako puentę chciałbym przytoczyć wypowiedź studenta, pochodzącą z radiowej sondy przeprowadzonej dzień po wyborze Tuska. – Nigdy nie lubiłem Tuska, ale dzisiaj po raz pierwszy cieszyłem się z jego zwycięstwa.
Po wyczynach ekipy Jarosława Kaczyńskiego jestem pewny, że takich ludzi w Polsce było znacznie więcej.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta.
Skomentuj
Komentuj jako gość