Z zainteresowaniem śledzę dyskusję o pomyśle wprowadzenia dwu kadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów. O tym, jak to prezes Kaczyński chce uwolnić demokrację ze śmiertelnego uścisku lokalnych tzw. sfer wpływów. Choć to wydaje się niemożliwe, ideę dwu kadencyjności (oczywiście za wyjątkiem PSL), popiera cała licząca się polityczna konkurencja. Kaczyńskiego i całą resztę dzieli dopiero kwestia momentu, od którego nowe prawo miałoby obowiązywać. Prezesowi PiS zależy na zmianach natychmiastowych. Od najbliższych wyborów samorządowych. Reszta podnosi niekonstytucyjność takiego projektu, głównie z powodu złamania reguły niedziałania prawa wstecz. Jarosław Kaczyński podziela te wątpliwości, lecz tłumaczy swoje stanowisko stanem wyższej konieczności: „Niedziałanie prawa wstecz nie jest bezwyjątkowe i służy pewnemu celowi. Pytanie, czy ważniejsze są prawa osób pełniących te funkcje, czy ważniejsze jest prawo społeczeństwa do unikania pewnych patologii” – twierdzi prezes Kaczyński. Jeśli do tego dorzucić ewidentną próbę złamania kardynalnej reguły państwa prawa jaką jest zakaz jego instrumentalnego traktowania (a co do tego, że chodzi o natychmiastowe usunięcie ze stołków kilku niewygodnych prezydentów dużych miast, nikt chyba nie ma wątpliwości), to mamy poważny problem. Szczególnie, jeśli chodzi o ludzi o poglądach konserwatywnych. Trudno przecież, nawet biorąc poprawkę na okoliczności rywalizacji z PO, Nowoczesną czy KOD-em, nie zadawać sobie pytań o listę wyjątków i granice „praw społeczeństwa”, poza którymi łamanie prawa jest dozwoloną praktyką.
Do tych rozważań warto dorzucić inny, w zasadzie nigdzie nie poruszany aspekt tej sprawy. Chodzi o fundamentalną dla demokracji, wyrażoną w art. 4 Konstytucji RP, i szczególnie ostatnio podnoszoną przez prezesa Kaczyńskiego, zasadę suwerennej władzy narodu.
Dwu kadencyjność funkcji pochodzących z powszechnych wyborów jest oczywistym ograniczeniem zakresu tejże władzy. Wotum nieufności wobec kwalifikacji mieszkańców miast do wyboru swoich przedstawicieli. Nie rozumiem, dlaczego tak liczni obrońcy demokracji na ten temat milczą. Dlaczego ja, człowiek małej demokratycznej wiary, muszę występować w imię zasad wyrytych na demokratycznych świętych tablicach? To oczywiście pytanie retoryczne. Brak takich wątpliwości w publicznym dyskursie na temat dwu kadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów jest charakterystyczne. To kolejny dowód, że to, czego politycy z taką teatralną żarliwością bronią, to jedynie ustrojowa wydmuszka. To „bóg, który zawiódł”, a jego fałszywe wyznanie wiary trzeba zastępować doraźnymi rozwiązaniami.
Nietrudno o wrażenie, że w sprawie dwu kadencyjności mamy do czynienia z zasadą: cel uświęca środki. Tylko czy naprawdę rozwiązuje problem lokalnych sitw i zależności, które prowadzą miejscowych polityków od kadencji do kadencji? Weźmy przykład Olsztyna. Aby odwołać Czesława Jerzego Małkowskiego trzeba było kryminalmo-obyczajowego skandalu. Inaczej zapewne pozostałby w Ratuszu na kolejne kadencje. Potem dwukrotnie wybory wygrał jego były zastępca, Piotr Grzymowicz. I, jeżeli wystartuje, ma duże szanse na powtórny sukces. Czy powodem takiego zamurowania Ratusza są lokalne, wytworzone przez nich sitwy i układy? Albo szczególne kompetencje i walory? Oczywiście, że nie. Zarówno Małkowski, jak i Grzymowicz to prezydenci przeciętni, żeby nie powiedzieć słabi, ale potrafiący sprytnie wykorzystać podległe im instytucje, tzw. środki unijne, usłużność lokalnych „elit” oraz mediów.
Prezydent Grzymowicz od dawna dostarcza przeciwko sobie aż nadto dużo argumentów. Dlaczego więc trzeba aż sięgać po środki nadzwyczajne, łamać prawo i zasady, aby zmienić prezydenta Olsztyna? Odpowiedź jest prosta: bo partie polityczne i kierujący nimi ludzie od dawna nie są w stanie przygotować do wyborów ludzi, którzy stanowiliby jakąkolwiek alternatywę. Zamiast tworzyć konkurencję, swoją nieudolnością wspierają prezydenta i utrwalają „układ”, który teraz trzeba od góry rozwalać.
Wprowadzenie kadencyjności ma niewątpliwie swoje plusy. Patologie o których mówi Jarosław Kaczyński niewątpliwie w wielu miastach istnieją. Trzeba sobie jednak wyraźnie powiedzieć, że dzień realizacji tego pomysłu do świąt demokracji zaliczyć będzie trudno. Nie tylko dlatego, że z tą oczyszczającą kąpielą zostanie wylanych wielu dobrych włodarzy miast. Głównie dlatego, że to próba leczenia objawów choroby bez szans na jej likwidację. Metodą, która nie wywróci „koryta”, lecz tylko pozwoli zasiąść przy nim nowym „świniom”. Samo mieszanie nie osłodzi tej demokratycznej herbaty. Potrzeba cukru, a tym są prawdziwe, lokalne elity. Takie, które nie wiszą u klamki lokalnej władzy i nie drżą przed popadnięciem w jej niełaskę z powodu źle widzianej aktywności. Niestety, na to sposobu na razie nie ma nikt. Zarówno w wymiarze krajowym jak i lokalnym.
PS. Na koniec chciałbym zapytać, co na to wszystko Ruch Kontroli Wyborów? Czy został powołany tylko do kontroli liczenia głosów, czy może także do kontroli przestrzegania prawa wyborczego? Bo to, że zasada dwu kadencyjności jest odebraniem niektórym obywatelom biernego prawa wyborczego nie ulega wątpliwości. Konstytucja RP na to zezwala, ale tylko wtedy, gdy jest to konieczne dla „bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia, moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw”. Główny zarzut, jaki kiedyś stawialiśmy komunistom, to łamanie prawa, które sami stanowili. Co oni na to? Mówili o jedynie słusznych celach i walce z patologiami.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość