Nigdy nie byłem entuzjastą tzw. polityki historycznej państwa. Jej zwolennicy twierdzą, że nie ma sprzeczności pomiędzy historią jako nauką opartą na faktach, a prowadzoną przez państwo polityką historyczną. Pod warunkiem, że przy budowaniu różnych narracji fundamentem pozostają fakty historyczne i nieprzekraczalna granica prawdy.
Jak to idealistyczne spojrzenie na politykę historyczną weryfikuje praktyka, można zobaczyć choćby na przykładzie zderzenia polityk historycznych Polski i Ukrainy dotyczących rzezi na Wołyniu. Te same wydarzenia, które według wykładni polskiej polityki historycznej są oczywistym ludobójstwem dokonanym na ok. 100 tys. Polakach, w ukraińskiej wersji polityki historycznej były mordami o charakterze symetrycznym z ofiarami rzędu 39-40 tys. po stronie polskiej i 15-20 tys. po stronie ukraińskiej. Oczywiście zawsze w oparciu o rzetelne badania naukowe.
Z jeszcze większym patem mamy do czynienia w związku z oceną działalności UPA i OUN. To ważna część tożsamości narodowej Ukrainy, a uznanie członków tych organizacji za „bojowników o wolność i niezależność Ukrainy” to fundament polityki historycznej tego państwa. Z kolei gloryfikacja Stepana Bandery i Romana Szuchewycza to obraza pamięci polskich ofiar ich zbrodniczej działalności na Wołyniu i podważenie aksjomatu polskiej polityki historycznej.
Dla takich ludzi jak ks. Isakowicz-Zalewski jedyna możliwość pojednania polsko-ukraińskiego prowadzi poprzez prawdę o tamtych tragicznych wydarzeniach. Trudno jednak nie zadać pytania, w oparciu o czyją prawdę owo pojednanie ma się dokonać? „Prawdę” czyjej polityki historycznej? Kłopot bowiem w tym, że prawda nie warunkuje polityki historycznej. Jest jej przygodną towarzyszką z którą polityka historyczna rozstaje się za każdym razem, gdy prawda staje na drodze jej bieżących celów. W praktyce prawdę o konkretnych wydarzeniach zastępują opinie na ich temat, co potęguje fakt, że polityka nigdy przedtem nie była tak naprawdę impregnowana.
Polityka historyczna nie musi być opartym na dowolnych interpretacjach zbiorowym mitem. Ale jej nadrzędne cele polegające na budowaniu tożsamości wspólnoty narodowej, budowaniu jej odrębności kulturowej i pozycji politycznej nie tylko takie metody rozgrzeszają, ale wręcz czynią jak najbardziej pożądanymi. Dlatego kolizja interesów dwóch polityk historycznych nie prowadzi do pojednania, lecz co najwyżej do podyktowanego polityczną pragmatyką rozejmu.
Moim zdaniem różnica pomiędzy historią jako nauką, a polityką historyczną jest taka, jak pomiędzy przysłowiowym krzesłem, a krzesłem elektrycznym. Jak zabójcze bywa to narzędzie najlepiej pokazuje partyjna odmiana polityki historycznej realizowana przez ministra Macierewicza. Pomysł, aby zmuszać organizatorów różnych uroczystości państwowych upamiętniających ważne wydarzenia historyczne do odczytania „apelu smoleńskiego” jest taką właśnie – jak napisał na łamach „Rz” Jędrzej Bielecki: „próbą odgórnego narzucenia innej interpretacji sensu Powstania Warszawskiego. A nawet czymś znacznie gorszym. Zrównuje heroiczną walkę z okupantem z udziałem w katastrofie lotniczej. Tak, jakby decyzja o tym, aby wsiąść do samolotu, była równie odważna, jak porwanie się na nierówną walkę z Niemcami”.
Niestety, uwagi te chybiają właściwego celu, bo z perspektywy „prawdy” polityki historycznej min. Macierewicza odczytywanie apelu to sprawa oczywista, ponieważ ofiary katastrofy smoleńskiej (przepraszam, zamachu!) to polegli z ręki ruskich polscy patrioci.
Prawdę mówiąc trudno mi dobrać odpowiednie słowa na nazwanie podłości jakiej w ten sposób dopuszczono się na bezbronnych nie tylko wiekiem, ale zaufaniem do demokratycznej władzy bohaterach Powstania. Którzy naiwnie myśleli, że etap testowania ich wytrzymałości i dzielenia ich środowiska mają za sobą. Pytanie nie polega na tym, skąd się wzięła paranoja Macierewicza, która pozwala grać politycznie zarówno pamięcią ofiar Powstania Warszawskiego, jak i katastrofy smoleńskiej. Historia zna gorsze przypadki. Problem w tym, dlaczego nikt nie myśli tego człowieka powstrzymać? Wyznaczyć granicę budowania kolejnych pokładów wrogości i kopania kolejnych linii społecznych podziałów? Czy wyznawcy wiary w czystą, opartą na faktach i prawdzie, politykę historyczną państwa mogliby na te pytania odpowiedzieć?
Bogdan Bachmura
Tytuł autora: "Polityka historyczna jak krzesło elektryczne"
CZYTAJ TEŻ LIST OTWARTY PROF. ANDRZEJA NOWAKA DO MIN. MACIEREWICZA
Skomentuj
Komentuj jako gość