Poniższy tekst, będący reakcją na zamieszczony na łamach „Rzeczpospolitej” artykuł Eweliny Pietrygi, nie został opublikowany przez redakcję „Rz”. Zdecydowałem się go zamieścić na naszym portalu jako głos w dyskusji zainspirowanej przez Mariusza Korejwę artykułem „My, naród (refleksje na dzień 14 marca).
Polska polskim murem podzielona
Do napisania tego tekstu zainspirowała mnie publikacja pani Eweliny Pietrygi „Polska pruskim murem podzielona” (Plus-Minus, 30-31 maja 2015). Piszę zza „pruskiego muru” właśnie, z krainy Warmią od wieków nazywaną, która, wraz z okalającymi Warmię Mazurami, stanowi część tzw. Ziem Odzyskanych.
Doceniam troskę i niepokój pani Pietrygi o stan świadomości mieszkańców naszego rodzimego „Dzikiego Zachodu”. Z zainteresowaniem przeczytałem wyniki badań socjologicznych obrazujących alarmujące rezultaty zerwania kulturowej i historycznej ciągłości Dolnego i Górnego Śląska, ziemi lubuskiej, Pomorza Gdańskiego czy Warmii i Mazur. Wątpliwym atrybutem mieszkańców tych ziem są więc „nietradycyjne zachowania” w postaci częstszych rozwodów, związków konkubenckich oraz dzieci urodzonych w nieformalnych związkach. Brak zwartych, przekazywanych z pokolenia na pokolenia wzorców, prowadzi do demoralizacji, a co za tym idzie większej przestępczości, przy relatywnie mniejszych wpływach Kościoła.
Z faktami trudno polemizować. Od siebie, od urodzenia mieszkańca Warmii, dodałbym szczególnie silną, rozwijającą się na gruncie braku więzi społecznych i społecznej samoorganizacji pozycję lokalnych sitw, mających istotny wpływ na stan tutejszej gospodarki i exodus za chlebem młodych ludzi.
Moje poważne wątpliwości budzi natomiast sposób w jaki pani Pietryga postrzega problem poniemieckości oraz domniemanych kompleksów obecnych mieszkańców tych ziem wobec Niemiec i niemieckości. Ilustracją tego problemu ma być następujący fragment jej artykułu: „Na szczęście nie powiodła się inna inicjatywa mająca uhonorować żelaznego kanclerza. Mieszkańcy wsi Nakomiady kilka lat temu przywrócili obelisk ku czci Bismarcka, jednak po decyzji nadzoru budowanego musieli go zdemontować. I pomyśleć, że mowa o potomkach przesiedleńców, którzy ukrywali pruskie mury , tynkując swoje nowe domostwa”. Przytaczam ten fragment dosłownie, ponieważ w tych trzech zdaniach pani Pietryga dwukrotnie mija się z prawdą, bezkrytycznie powtarzając stare, nie swoje kłamstwa tylko dlatego, że pasują do jej tezy o naszych poniemieckich kompleksach. A ponieważ jestem prezesem Stowarzyszenia „Święta Warmia”, jednej z kilku organizacji które wspierały mieszkańców Nakomiad w sprawie kamienia Bismarcka, pozwolę sobie na kilka koniecznych na ten temat uwag. Otóż kamień ten (a nie, jak napisała pani Pietryga, obelisk) z wyrytym napisem: Kanclerz Otto von Bismark 1815-1898 (błąd w nazwisku oryginalny), postawiono w Nakomiadach, podobnie jak wiele podobnych, istniejących do dzisiaj kamieni i wież Bismarcka na terenie Prus Wschodnich, po jego śmierci. Stał tutaj, w centrum wsi, aż do roku 1964, kiedy to przewróciła go przypadkowo, napisem do ziemi, maszyna drogowa. Kiedy po wielu latach podniesiono go podczas porządkowania terenu, normalnym odruchem, tak się przynajmniej wydawało mieszkańcom wsi, było postawienie go na swoim miejscu. Tym razem na ok. 30 cm betonowej podmurówce dla zabezpieczenia przed wywróceniem na pochyłym terenie. Kiedy zagrano patriotyczne larum, to właśnie na ten betonowy klocek, postawiony bez zezwolenia na budowę (!) znalazł się paragraf dzięki któremu „przywrócono stan dotychczasowy”, czyli zostawiono kamień tak, jak leżał i leży do tej pory.
Dlaczego kamień, który do 1964 r. nie przeszkadzał ani sowieckim „wyzwolicielom”, ani władzy którą tutaj zainstalowali, pomimo ich jednoznacznego stosunku do Bismarcka, za demokracji stał się zagrożeniem dla polskiej racji stanu? Dlaczego „szczęściu” pani Pietrygi z powodu przywrócenia poziomej pozycji kamienia muszą towarzyszyć tyleż nośne co chybione oskarżenia o intencję uhonorowania żelaznego kanclerza? Czy niemieckie kompleksy, które z taką lekkością pióra przypisuje nam autorka to na pewno nasz kłopot? Bo przecież uogólnienie dotyczące tych „którzy ukrywali pruskie mury, tynkując swoje nowe domostwa” również jest nietrafione. Liczne grono osób zaangażowanych w sprawę kamienia Bismarcka to przekrój życiorysów nie pasujących do prostych tez pani Pietrygi. Od ludzi o tutejszych korzeniach, poprzez potomków tzw. repatriantów, aż do świeżo osiadłych tutaj pasjonatów tej pięknej krainy. Takich jak „warszawiak” Piotr Ciszek, właściciel pałacu w Nakomiadach, który wieloletnim wysiłkiem przywrócił do stanu pierwotnej świetności ten piękny, postawiony na początku osiemnastego wieku przez Jana von Hoverbeck obiekt, doprowadzony do ruiny w Polsce demokratycznej. Wspominam o Piotrze także dlatego, ponieważ nie skorzystał z oferty postawienia kamienia Bismarcka przy pałacu. Dlaczego tak postąpił? Odpowiedź jest prosta: bo jego miejsce jest tam, gdzie go postawiono. Bo jest świadectwem minionego czasu, śladem po dawnych mieszkańcach tej ziemi, dowodem ciągłości istnienia.
Moi rodzice przybyli na tereny Prus Wschodnich z Mazowsza. Matka w latach pięćdziesiątych, ojciec, jako dziewięcioletni chłopak, został zesłany przez Niemców wraz z rodziną na roboty przymusowe do niemieckiego majątku w Kiejkutach. Od dzieciństwa mam w uszach przyjemny zaśpiew „Wilniuków”, zaciągających z ruska Ukraińców czy mówiących gwarą przybyszów z Kurpi. Z kolei w rodzinie znajomych moich rodziców, do których jeździliśmy pomagać w wykopkach, w domu mówiono po Niemiecku. Ale reszta Polski i tak nazywała nas wtedy wszystkich „krzyżakami”.
Powojenne deportacje i ucieczka miejscowej ludności to dla mnie historia. Ale wyludnione wsie lat siedemdziesiątych dobrze zachowałem w pamięci. Pustki po tych ludziach, po ich niezwykłej pracowitości, przywiązaniu do wiary i ojcowizny, tradycji „tutejszości” nigdy nie zdołaliśmy wypełnić. W tekście pani Pietrygi, poza mało satysfakcjonującym wątkiem poniemieckich kompleksów, nie znalazłem próby zmierzenia się z pytaniem o przyczyny trwającego już 70 lat stanu tymczasowości i rozpadu lokalnych społeczności. A jest o czym mówić, ponieważ po drugiej, stronie pruskiego muru, w Małopolsce, na Podlasiu czy Podkarpaciu, które pani Pietryga przedstawia jako wzorce kulturowego zakorzenienia, trwa tak naprawdę walka na przetrwanie w obliczu zewnętrznego świata, którego zasadą jest ciągła zmiana, relatywizm norm i wartości oraz niespotykana w Europie aż do drugiej połowy XIX wieku ingerencja instytucji państwa w lokalną, społeczną tkankę. Globalizacja oraz dominujące dziś, nie tylko w Europie, silne tożsamości narodowe, stanowią nie tylko faktyczną przyczynę rozpadu wspólnot lokalnych, ale istotny hamulec ich powstawania. Przyczyną jest horyzontalny, instytucjonalny system nadzoru nad społeczeństwem, którego rozwinięte, biurokratyczne struktury, wnikając głęboko w lokalną tkankę społeczną zniosły odrębność dawniej współistniejących w obrębie jednego państwa tożsamości etnicznych i tożsamości narodowej. Ta swoista homogenizacja tożsamości rozpoczęła się w Prusach Wschodnich od lat osiemdziesiątych XIX wieku, kiedy to ideę Heimat, wcześniej bliskiej polskiej „ojcowiźnie”, poddano nacjonalistycznej instrumentalizacji i zaczęła ona oznaczać „ostateczną niemiecką wspólnotę”. Nie oznaczało to likwidacji lokalnych wspólnot. Wręcz przeciwnie. Dzięki olbrzymim środkom nastąpił ich gwałtowny rozwój, ale podporządkowany nowej, niemieckiej, narodowej mitologii obejmującej całość dziejów Prus Wschodnich. Wspólnotowej pustki powstałej po powojennej wędrówce ludów nie był w stanie wypełnić komunistyczny mit Ziemi Odzyskanej, podobnie jak dzisiejszy, nieprzystający zupełnie do skomplikowanych tutejszych realiów spór zwolenników utopi multikulturalizmu z depozytariuszami jedynie słusznej wykładni patriotyzmu. Czy to dobry sposób na kruszenie „pruskiego muru” czy może odwrotnie: na jego podwyższenie?
Odnoszę wrażenie, że przed tym murem postawiliśmy inną zaporę: braku zrozumienia i dobrej woli wsłuchiwania się w argumenty, które zastąpiono paternalistycznymi przemowami wygłaszanymi z warszawskiej ambony. Tymczasem jedna sprawa wydaje się bezsporna: historia Prus Wschodnich (poza okresem zwierzchnictwa królów polskich) nie jest historią Polski. Jednak dla nas, ludzi tu na stałe osiadłych, jest to w całości historia naszego regionu. Z którą możemy się identyfikować lub nie, ale której wymazać się nie da. Bo przecież Prusy Wschodnie to nie tylko ostoja władzy Hitlera i antypolskiej polityki Bismarcka. To także wielkie dzieło cywilizowania tej ziemi. Wzorcowe prawodawstwo, wysoka kultura rolna i przemysłowa, bogata infrastruktura miejska oraz rozbudowana sieć kolejowa i drogowa, a także przenikająca wszystkie sfery życia religijność protestanckich Mazur i katolickiej „Świętej Warmii”. To także symbol wielkiego dzieła zjednoczenia Niemiec z którego i dzisiaj, dla dobra Polski, nie tylko pruskim, ale i polskim murem podzielonej, wiele możemy się nauczyć.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość