Sto numerów miesięcznika i ponad 8 lat owocnej współpracy sporego zespołu ludzi. To w dzisiejszych, niestabilnych i zmiennych czasach, niewątpliwy sukces. Prawdę mówiąc, nie przywiązuję wielkiej wagi do takich okrągłych liczb, ale liczne reakcje na mój tekst z poprzedniego numeru „Debaty” uświadomiły mi, że z tą „setką” trafiliśmy na inny, dużo ważniejszy dla nas przełom, związany ze zmianą w Polsce władzy. Tak się bowiem złożyło, że cała dotychczasowa historia naszego pisma przypadła na panowanie w Polsce Platformy Obywatelskiej.
Mój tekst, krytyczny wobec poczynań Prawa i Sprawiedliwości związanych z Trybunałem Konstytucyjnym zachwiał ugruntowanym wśród wielu naszych czytelników przekonaniem, że „Debata” to pismo „pisowskie”. Takie opinie słyszałem przez ostatnie osiem lat wielokrotnie. Wielokrotnie też próbowałem wytłumaczyć, że wspólnota wartości nie oznacza, że pismo ma partyjne konotacje, podobnie jak PiS nie jest partią afiliowaną przy „Debacie”, że to dwa autonomiczne byty, z których każdy ma robić swoje: partia dążyć do zdobycia większości w parlamencie, a my, bez względu na sympatie, strzec owych wartości i używać ich w charakterze papierka lakmusowego każdej władzy. A tak się złożyło, że przez ostatnie osiem lat było nią PO. Czy takie argumenty trafiały do moich rozmówców? Niestety, na ogół nie, czego potwierdzeniem są wspomniane reakcje na mój ostatni tekst.
Oczywiście przypadek „Debaty”, to jedynie przykład, drobna ilustracja problemu trawiącego, zresztą nie tylko polskie (choć to przypadek szczególny w swoim rodzaju) życie publiczne. Mam na myśli głęboki, historycznie ugruntowany podział, którego korzenie sięgają czasów komuny, a zwłaszcza jej okrągłostołowego końca. To sformatowane według filozofii podziału umysły dzielące rodaków na złych i dobrych, zdrajców i lemingów, ciemnogród i Europejczyków, nakazują stawiać wszystkich po jednej ze stron barykady. Dzisiaj to pęknięcie jest tak głębokie, że po raz pierwszy od Okrągłego Stołu pojawiły się dramatyczne, publiczne apele do Kościoła o jakąś formę mediacji i próbę doprowadzenia do końca niszczącej państwo destrukcji. Co na to Kościół? Oficjalnych komunikatów nie ma, ale katoliccy publicyści przypominają o przedświątecznym orędziu biskupów, którzy, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, 13 grudnia apelowali o współpracę dla dobra wspólnego i narodową zgodę. Apel ten powtórzył arcybiskup Michalik w święto Trzech Króli. Ze skutkiem wiadomym. Oczywiście ludzie zwracający się o pomoc do Kościoła oczekują czegoś więcej. I choć nieuchronnie nasuwa się tutaj analogia do Okrągłego Stołu, to dzisiaj sytuacja jest zupełnie inna. O ile w 1989 r. obie strony, niezależnie od rzeczywistych celów i politycznych kalkulacji, chciały się porozumieć, o tyle teraz główne strony politycznego konfliktu czerpią swoje siły z nieustającej wojny. Konfliktu wyniszczającego tkankę społeczną, ale dobrze służącemu jego bezpośrednim uczestnikom. Hierarchowie polskiego Kościoła, którego wewnętrzne podziały w kwestiach politycznych także nie ominęły, zdają sobie doskonale sprawę, że tym razem położenie na szali swojego autorytetu oznaczałoby wystawienie się na niemal pewne ryzyko wciągnięcia w grę politycznych interesów.
Oczywiście istniejące w Polsce podziały mają swoje realne, historyczne podłoże. Tylko dlaczego walka z postkomuną, zamiast z upływem czasu i zmianą pokolenia słabnąć, wciąż przybiera na sile?
Owszem, w nowej, demokratycznej rzeczywistości mamy do czynienia z nowymi, może groźniejszymi obszarami walki o wartości fundamentalne, dotyczącymi Polski wraz z całą, upadającą cywilizacją Zachodu. Te nowe konflikty wpisane są, o czym niestety mało kto chce wiedzieć, w istotę ustroju, w którym żyjemy. Liberalna demokracja to przecież nie pusta formuła. Te dwa człony nazwy naszego ustroju odpowiadają dwóm sprzecznym ideom: wspólnotowej oraz indywidualistycznej, co oznacza zderzenie dwóch różnych epistemologicznych „cywilizacji”.
Dobra wiadomość jest taka, że w nasz ustrój wbudowano mechanizmy instytucjonalne zabezpieczające przed dojściem sporu do ściany. Na wypadek, gdyby najlepsze zabezpieczenie, jakim jest zdrowy rozsądek, przestało działać. Jednym z nich jest zasada trójpodziału władzy. Dlaczego zatem ta nie działa? Dlaczego nawet w takich Stanach Zjednoczonych, wzorcu demokratycznego balansu władz i umiaru partyjnych apetytów, polityka zamieniła się w generujący skrajne emocje i podziały demomedialny spektakl?
Moim zdaniem w poszukiwaniu genezy tego szaleństwa należy sięgnąć do XIX wieku. Czasów koegzystencji europejskich monarchii i rosnących w siłę, wybieranych demokratycznie, parlamentów. Rzeczywisty podział władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą miał miejsce do chwili, kiedy premier i rząd byli urzędnikami podległymi monarsze, a podporządkowane partiom parlamenty zajmowały się stanowieniem prawa. Przełom nastąpił w chwili, gdy rosnące w siłę dzięki powszechnemu prawu wyborczemu parlamenty i zwycięskie partie polityczne zaczęły wybierać podległe sobie rządy. Od tego momentu podział władz stał się fikcją, a rzeczywistymi władcami państwa stały się partie polityczne. Jakkolwiek bez nich trudno sobie wyobrazić demokrację przedstawicielską, to jednocześnie ich absolutna, pozakonstytucyjna dyktatura rodzi pytanie, w jakim tak naprawdę ustroju żyjemy. Uwolnienie państwa od nieefektywnego, żywiącego się nieustającym konfliktem partyjnego centralizmu to zadanie niełatwe, bo wymagające wzniesienia się partyjnych bossów ponad własny, partyjny interes. Ale też okazja przed jaką stoi Prawo i Sprawiedliwość, deklarujące gruntowną, łącznie ze zmianą Konstytucji, reformę państwa, może już nigdy się nie powtórzyć. To, co chcę zaproponować, jest zbieżne z deklaracjami PiS dotyczącymi konieczności wzmocnienia władzy prezydenta. Tu już jednak nie wystarczy postulowana przeze mnie wcześniej dożywotnia prezydentura. Dla urzeczywistnienia demokratycznego trójpodziału władzy konieczne jest wyprowadzenie rządu z parlamentu i ustanowienie jego odpowiedzialności przed prezydentem. No i całkowite wyrwanie Trybunału Konstytucyjnego z łap polityków.
To byłaby ustawa zasadnicza na miarę Konstytucji 3 Maja. Rewolucyjna, bo zmieniająca coraz trudniejszą do zniesienia rzeczywistość, ale jednocześnie konserwatywna, bo nawiązująca do źródeł demokracji przedstawicielskiej, gdzie każdy segment władzy wypełniał właściwe sobie role. Czy to możliwe? Spokojnie, aż tak bardzo od ziemi się nie oderwałem. Ale, jak pokazał rok 1989, marzyć i spierać się nie tylko można, ale i trzeba. Nawet gdy chodzi o formę rządu. Po to powstała 100 miesięcy temu „Debata”. Abyśmy mogli sobie razem, jak wolni ludzie, pomarzyć. A tymczasem, na ten nowy, zapewne burzliwy rok, życzę naszym czytelnikom dużo dystansu do otaczającej rzeczywistości i poszukiwania prawdy z użyciem własnego rozumu. To najlepszy sposób na natychmiastową pomoc ojczyźnie.
Bogdan Bachmura
Na zdjęciu: uroczystość składkowa zespołu "Debaty" z okazji ukazania się 100 numeru miesięcznika.
Skomentuj
Komentuj jako gość