To było sporo lat temu. Dokładnie nie pamiętam, ale na pewno za prezydentury Czesława Jerzego Małkowskiego. Wziąłem udział w debacie na temat tabu, organizowanej przez Stowarzyszenie Borussia, wypowiadając się m.in. krytycznie na temat ustrojowych walorów demokracji. Po zakończeniu podszedł do mnie prezydent Małkowski, który przez cały czas siedział skromnie pod ścianą nie zabierając głosu i powiedział: z tą demokracją to ma pan absolutnie rację. Nie mogłem się wtedy spodziewać, że za sprawą tego właśnie człowieka Olsztyn stanie się, i to dwukrotnie, najciekawszym miejscem wyborów samorządowych w Polsce.
Nie chodzi mi tym razem o wątpliwą promocję i sławę jaką przyniosły naszemu miastu jego dwukrotne próby powrotu do ratusza, czy atmosferę, jaką wywołała ta kontrowersyjna kandydatura. Sednem tych wyborów nie był także spór wokół różnych koncepcji i wizji rozwoju miasta. Był on jedynie tłem dla rzeczywistego konfliktu, którego stronami nie byli kandydaci, lecz podzieleni na dwa obozy mieszkańcy miasta, którzy mieli się opowiedzieć w powracającym od wieków sporze o związek moralności z polityką.
Spora część z nich, niemal połowa głosujących, nie tylko nie uwierzyła w gwałt czy relacje molestowanych kobiet, ale wykazała obojętność na wieloletnią, dokonywaną w miejscu pracy małżeńską zdradę i profanowanie urzędu prezydenta. Pozostała wreszcie głucha na najprostsze do wykazania kłamstwa Małkowskiego, jak choćby te dotyczące jego wyczynów na urzędzie komunistycznego cenzora czy decyzji o inwestycji tramwajowej.
Źródła swoistej aksjologicznej ściany, jaka między nami wyrosła, można po części upatrywać w historycznych uwarunkowaniach miejsca, w którym żyjemy. Braku zakorzenienia jego mieszkańców, tożsamości i braku cech charakterystycznych dla społeczności zasiedziałych. Jednak ten brak właściwości naszego miasta, które „stworzyło" Małkowskiego, sprzyjał jedynie uwypukleniu problemu jakim jest postępująca nie tylko w Polsce, ale we wszystkich (może za wyjątkiem amerykańskiej) demokracjach zachodnich, tendencja do oddzielania polityki od moralności. Źródeł przybywających w lawinowym tempie zwolenników poglądu, że w określonych sytuacjach i społecznych rolach normy obyczajowe nie mają zastosowania, można szukać u starożytnych sofistów czy zaleceniach dawanych księciu przez Machiavellego. Ale umasowienie permisywizmu obyczajowego jest zjawiskiem świeżym, charakterystycznym dla współczesnych demokracji. Projekt nowożytnego państwa został oparty o zasadę wolności religijnej, do czego przyczynił się kryzys tożsamości chrześcijańskiej i związana z nim Reformacja. Nowy porządek zakładał swoistą prywatyzację wspólnot religijnych i oddzielenie ich od państwa. Miało być ono strażnikiem religijnego pokoju i jedności politycznej, troszcząc się o dobro wspólne jako wartość dominującą. Państwem etycznego minimum, sprowadzonego do ochrony elementarnych praw człowieka – prawa do życia, nienaruszalności cielesnej i własności. Niespodziewanie jednak zachęcająca wizja wolności religijnej i opartego na niej pokoju społecznego została zastąpiona zasadą autonomii i niezależności jednostek, co oznaczało w praktyce ich emancypację od jakichkolwiek autorytetów i trwałych wzorców moralnych, zastąpionych zasadą „róbta, co chceta". W ten sposób cały sens państwa wolności religijnej legł w gruzach, bo wolność religijna nie zakładała wolności od religii, a twórcy idei państwa minimum nie przewidzieli, że znajdzie się ono w pustce aksjologicznej.
Oczywistą konsekwencją postępującej obywatelskiej autonomii było upowszechnienie prawa wyborczego, co rozlało rywalizację roszczeniowo nastawionych i pozbawionych etycznego zakorzenienia jednostek i wspólnot na organizm całego państwa. Takiego scenariusza nie przewidział nikt poza Ojcami Założycielami Stanów Zjednoczonych, którzy w obawie o skutki „tyranii większości" wymyślili m.in. wybór prezydenta przez elektorów i nadzwyczaj silną pozycję Sądu Najwyższego. Skutki powyższego procesu widać w całej Europie. Narzekania na demokrację stały się codziennością, choć o prawdziwych przyczynach jej dekadencji, ze strachu przed „wyzwolonym" tłumem, nikt nie mówi głośno.
Dwie ostatnie kampanie i wybory prezydenta Olsztyna to modelowy przypadek zerwania dawnego, opartego na modelu chrześcijańskim, związku moralności z polityką. Jak bardzo staliśmy się sami dla siebie jednocześnie kapłanami i profesorami etyki nie trzeba szukać daleko. Oto Piotr Bałtroczyk, zdeklarowany ateista, ostrzegając przed wyborem Małkowskiego, nie mówiąc tego wprost, odwołuje się tak naprawdę do wartości chrześcijańskich. Z kolei mój kolega, który niedawno wrócił po dziesiątkach lat pracy za granicą, pochodzący z bardzo katolickiej rodziny, niegdyś działacz NZS i kolporter podziemnej bibuły, oznajmia mi, że startuje z listy Małkowskiego. Bo „przecież nie został skazany".
Pozostaje pytanie, czy da się to wszystko jeszcze posklejać i doprowadzić do postaci, która zatrzyma rozpad demokratycznych wspólnot? Zła wiadomość jest taka, że ustrój zbudowany na moralnej autonomii obywateli, demonstrujących swą niezależność od wszelkich autorytetów, jest z natury zamknięty na wszelki wymiar etyczny, a nawet wobec niego wrogi. Humoru nie poprawia świadomość, że Czesław Małkowski i rosnąca armia jemu podobnych praktyków demokracji doskonale o tym wie. Wyrastają i będą wyrastać jak grzyby po deszczu, bo pokusa sukcesu jest zbyt wielka. W PO, w PiS-ie, SLD czy PSL. Wszędzie tam, gdzie trzeba zabiegać o poparcie zagubionej, zbuntowanej przeciwko wszystkim masie.
Dobrych wiadomości w sprawie moralnych fundamentów demokracji na razie brak.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość