Janusza Korwin-Mikkego poznałem w 1988 r. w Warszawskim Towarzystwie Gospodarczym. To dzięki niemu oraz Stefanowi Kisielewskiemu i przedwcześnie zmarłemu Mirkowi Dzielskiemu, szefowi Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego, wspomagany kilkoma dostępnymi w podziemiu lekturami, porzuciłem wyznanie socjalizmu z ludzką twarzą. Z głową pochłoniętą światem wolnorynkowych i konserwatywnych wartości zapisałem się w 1990 r. do założonej przez pana Janusza Unii Polityki Realnej.
Z Jurkiem Szmitem i Adamem Kowalczykiem chcieliśmy zakładać lokalne struktury tej partii. Niestety, po bezwzględnym plagiacie moich dwóch programów prywatyzacyjnych popełnionym przez ówczesnego posła UPR Lecha Próchno-Wróblewskiego i zamieceniu sprawy pod dywan przez Janusza Korwin-Mikkego nam się odechciało, lecz sympatia do ekscentrycznego, ale autentycznego i wiernego swoim poglądom J K-M pozostała i wystarczyła na kilka kolejnych głosowań. Z J K-M łączy mnie także jego nieskrywany, krytyczny stosunek do demokracji. Dlatego, gdy jakieś dziesięć lat temu przyjechał do Olsztyna z kolejną, obliczoną na uzyskanie kilkunastu procent poparcia kampanią wyborczą, wprost wyraziłem swój sceptyczny stosunek wobec jego zaangażowania w wyborcze zmagania. Pan Janusz mówił coś o wykorzystaniu struktur demokratycznych do rozwalenia systemu, ja o swoich obawach przemielania konserwatysty przez system. Po wymianie kilku zdań każdy z nas pozostał przy swoim.
Niespodziewany sukces Nowej Prawicy w wyborach do Parlamentu Europejskiego dał okazję praktycznego rozstrzygnięcia naszego dawnego sporu. Nie przypuszczałem tylko, że mocne 1:0 dla mnie padnie tak szybko. Bo kiedy już zabierałem się za skomentowanie obyczajów politycznych gości restauracji Sowy, bohater mojej politycznej młodości postanowił „dać w gębę" europosłowi PO Michałowi Boniemu. W ten sposób knajacki język bohaterów nagrań tygodnika „Wprost" przebiło coś, co nawet trudno do siebie porównywać. W restauracji Sowy rzucano wprawdzie bez pamięci „mięsem", ale w zamkniętym gronie, bez intencji publicznej autoprezentacji. Podobnym językiem, bez względu na morze hipokryzji wylanej przez polityczną konkurencję i różnych komentatorów, posługuje się, w różnym nasileniu, spora część politycznej i pozapolitycznej, prawicowej i lewicowej, narodowej elity i jest to tylko jeden z przejawów upadku dobrych obyczajów. Dlaczego tak jest? Kląć nauczyliśmy się głównie od Rosjan, niedościgłych mistrzów tego gatunku. Tę narodową skłonność utrwaliły dwie kolejne demokracje: ludowa i liberalna. Legitymując się wspólną cechą równości w różny sposób pozbawiły Polaków ośrodków emanujących wzorcami tradycji, dobrych obyczajów i zachowań. Tego, czym dla ludu było w monarchii otoczenie króla i arystokratyczno-szlacheckie dwory, zasilane uniwersyteckimi wzorcami kształcenia i kształtowania człowieka. W demokracji piramida tego co przyzwoite uległa odwróceniu. Wzorce „szlachetności" umysłu i języka płyną z pogłębiającego się społecznego dołu i znajdują swoją reprezentację w tzw. ciałach przedstawicielskich różnego szczebla. W zgodzie z podstawowymi cechami tego systemu, o czym zajadli krytycy Marka Belki czy Bartłomieja Sienkiewicza nawet się nie zająkną. Jak będzie dalej, można usłyszeć podsłuchując język ludzi młodych. Niestety, coraz młodszych. Ich dziadkowie często również kulturą języka nie grzeszyli, ale bali się uszu dorosłych, bo ci nie wahali się przed ostrą reprymendą. Dzisiaj nastoletnie szczeniaki, i to obojga płci, klną dla szpanu, traktując zwrócenie uwagi jak prowokację i okazję do awantury. Jakich politycznych reprezentantów z siebie w przyszłości wyłonią? Skąd wezmą tych lepszych, inaczej mówiących i myślących, za którymi, jak każdy przeciętny człowiek, w rzeczywistości tęsknią i których do przetrwania, jak każda wspólnota, potrzebują?
Teoretycznie taką szansą mógłby być człowiek o nienagannej powierzchowności i monarchicznych poglądach Korwin Mikkego. Jednak ten na początku swojej nowej politycznej drogi do lepszego świata tradycyjnych wartości postanowił ich użyć jako alibi rękoczynów, bredząc coś o dawnych urazach i honorze. Mam nadzieję, że wyznawcy różnych odcieni prawicowości nie będą poprzez podobną argumentację roznosili tego wstydu czy relatywizowali go porównaniami do językowego chamstwa ludzi Donalda Tuska. Jedyne, właściwe porównanie odnosi się do ekscesów Janusza Palikota, choć zwolennicy Janusza Korwin-Mikkego gwałtownie przeciw temu protestują (zwłaszcza inny zwolennik akcji bezpośredniej Przemysław Wipler). Tymczasem poza środkami twardej ekspresji, które, wobec mocnej konkurencji posła z Biłgoraja, J K-M był zmuszony przesunąć aż do ściany rękoczynu, oba przypadki łączy bardzo wiele. Przede wszystkim zaś ściśle zaplanowany scenariusz i, co najsmutniejsze, obraźliwa dla zwykłych ludzi i wyborców ocena tego co dla nich akceptowalne i warte naśladowania. Przyobleczona w monarchiczną otoczkę honoru błazenada miała zapewne być odczytana jako symboliczny policzek wymierzony systemowi i sposobowi sprawowania władzy w Polsce. Kalkulując w ten sposób, próbując ryzykownej gry na ludzkich emocjach, lider Nowej Prawicy nie dostrzega, że to system, w którym postanowił zostać królem błaznów przemieli go i wypluje jak kolejną, tym razem prawicową, zużytą maskotkę.
Tym samym wraca aktualne od dwóch wieków pytanie, jak być konserwatystą w demokracji. Na przykładzie choćby Marka Jurka czy Jarosława Gowina widać, że niełatwo. Przecież w każdym z nich prawicowy, konserwatywny, ale także wolnorynkowy wyborca znajdzie wzorcowe cechy wierności deklarowanym wartościom i nienagannym manierom. A mimo to kolejne próby rozepchnięcia się takich ludzi na scenie politycznej kończą się niebytem lub w najlepszym razie pełnym zgniłych kompromisów życiem na politycznym marginesie. Może dlatego, że takiego wyborcy w znaczącej ilości po prostu nie ma, bo go za komuny wybito lub zresocjalizowano, a za demokracji wychowano na frontowego żołnierza kolejnych, pozorowanych bitew. Tym bardziej, pomimo wszystko, trzeba robić swoje. Przecież koniec świata politycznych błaznów musi kiedyś nadejść.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość