Ma rację Łukasz Warzecha pisząc na łamach „Rzeczpospolitej", że spór o Powstanie Warszawskie jest w istocie tą samą dyskusją co 150 lat temu, po przegranym kolejnym narodowym zrywie. Dyskusją u podstaw której leży fundamentalny spór o naturę i istotę polskości.
Zaraz po wojnie, w rocznicę wybuchu Powstania, Paweł Jasienica na łamach „Tygodnika Powszechnego" pisał, że powstanie w sensie militarnym miało charakter antyniemiecki, w wymiarze politycznym było antysowieckie, natomiast jego skutki były antypolskie. Niestety, przypominanie, że odpowiedzialność za porażkę Powstania dotyczy klęski militarnej i odwrotnego od zamierzonego skutku politycznego do dzisiaj z trudem przebija się przez meandry polskiej natury, wprawionej w racjonalizowaniu wcześniejszych, powstańczych klęsk. Znając te spory można było z góry przewidzieć, że specjaliści od naszego „Polacy nic się nie stało" uczynią z kolejnych błędów cnotę i moralne zwycięstwo. Łatwo więc odparto zarzuty o samobójczym charakterze decyzji o wybuchu Powstania tezą, że i tak by wybuchło. Bez rozkazu, siłą bojowych nastrojów i chęcią zemsty na okupancie. Bez refleksji, że takie tłumaczenia dyskredytują dotychczasowe dokonania Armii Krajowej jako organizmu dobrze zorganizowanego, karnego i zasługującego na swoją nazwę. Oczywiście lista podobnych moralnych podpórek jest znacznie dłuższa. Jedną z nich jest konieczność wykazania poprzez wybuch Powstania fałszu komunistycznej tezy o celowej bierności AK wobec Niemców albo istotność warszawskiego zrywu dla wizerunku Armii Krajowej. Innym zyskiem odniesionym za cenę gigantycznej ofiary miało być poczucie godności Polaków, albo – w innej wersji – miało to być lekarstwo na niechybną traumę wywołaną niewykorzystaną szansą na zwycięstwo.
Następną formą rozgrzeszenia przywódców Powstania z odpowiedzialności za śmierć ok. 200 tyś. osób jest założenie, że i tak sowieci by ich wywieźli w nieznane. Takim proroctwom nie przeszkadza oczywiście brak podobnych praktyk wobec ludności innych polskich miast zajmowanych przez Armię Czerwoną.
Piotr Semka, jeden z czołowych terapeutów polskich dusz, posuwa się do skrajnego cynizmu, afirmując wysłanie bezbronnej młodzieży na uzbrojonego po zęby przeciwnika obawą, że i tak „mogłaby w Polsce ulec deklasacji wskutek wysiedleń, albo w obawie przed nimi prześcigać się w serwilizmie wobec komunistycznej władzy" („Podejrzane bohaterstwo", Rzeczpospolita, PlusMinus z 26-27 lipca 2014 r.).
W ten oto sposób ludzi odpowiedzialnych za godzinę „W" postawiono w jednym, chwalebnym szeregu z powstańcami, których wysłali do beznadziejnego boju. W tej wersji egzamin zdali jedni i drudzy. Walczący na ulicach Warszawy z nie podlegającego dyskusji patriotyzmu, bohaterstwa i skrajnego poświęcenia, oraz ich przywódcy, tyle że z mitów utworzonych na okoliczność porażki.
Z tego, co sobie założyli, za co byli odpowiedzialni i czego od nich oczekiwano, z przywództwa krótko mówiąc, egzamin zdali na pałę.
Obarczona błędem ahistoryczności apologia kolejnych klęsk, niezmordowane poszukiwanie dla nich łatwych uzasadnień w sferze ducha, to prowadzące do następnych, nie tylko powstańczych porażek, przekleństwo polskiej duszy.
Przekonanie, że zgładzenie w Powstaniu patriotycznej elity narodu dobrze przysłużyło się patriotyzmowi Polaków dla większości, jeśli nie dla wszystkich narodów Europy graniczy z obłędem. Jednak dla wielu z nas to oznaka szczególnego wybraństwa, pasowania Polaków na Chrystusa narodów.
Nic dziwnego, że w naszej świadomości historycznej nie istnieje płk Antoni Żurowski ps. Andrzej, dowódca oddziałów powstańczych na Pradze. Ten doświadczony oficer mający za sobą rozbrajanie Niemców w 1918 r., walki o Lwów, bitwę o Warszawę 1920 r. i walki z bolszewikami podczas Kampanii Wrześniowej, zdecydował 4 lipca 1944 r. o wstrzymaniu działań bojowych na Pradze. O tej niełatwej decyzji zdecydowały doniesienia o wrogich zachowaniach NKWD wobec idących na pomoc Powstaniu oddziałów AK oraz nierealność osiągnięcia większości wyznaczonych celów militarnych wobec miażdżącej przewagi Niemców. W swoich wspomnieniach płk Żurowski napisał: „Zdawałem sobie sprawę , że jestem odpowiedzialny nie tylko za los żołnierzy, ale i ludności cywilnej (...) Przewidywaliśmy, że Praga zostanie wyzwolona w ciągu 3 dni. Po sześciu dniach (...) zdecydowałem się na przerwanie walk" (w rzeczywistości rozkaz pochodzi z 4 sierpnia – przyp. moje). Człowiek, który uniósł ciężar walki oraz stokroć trudniejszy ciężar odpowiedzialności za los podległych mu ludzi oraz ludności cywilnej, który miał odwagę przeciwstawić się nastrojowi chwilowej euforii powstańców i przewidzieć jej dalsze, dramatyczne skutki nie znalazł nigdy uznania w oczach rodaków. Naszą świadomość, odwołując się do konwencji sporu o Powstanie Styczniowe, zdominowali „czerwoni". To do tej tradycji, tradycji zrywów bez należytego przygotowania, wyboru stosownego momentu i pogardy dla realnego układu sił nawiązali cywilni i wojskowi przywódcy powstania.
„Masy ludu pracującego – chłopów, robotników i inteligencji walczą o Polskę Demokratyczną, Polskę sprawiedliwości społecznej, Polskę ludzi pracy". To ostatnie zdanie z odezwy jaką trzeciego dnia powstania, w tonie pełnym entuzjazmu i wiary w końcowy sukces, wystosowali do Polaków Delegat Rządu na Kraj, Przewodniczący RJN i dowódca AK. Jego treść oraz dziwnie znajome ideowe przesłanie nie pozostawia złudzeń co do historycznej barwy jego autorów. Podobnie jak sposób w jaki decyzja o wybuchu i porażka Powstania jest tłumaczona dzisiaj. Na szczęście w tej odsłonie sporu czerwonych z białymi o naturę polskości ci ostatni coraz mocniej są obecni, a ich argumenty, nie ujmujące niczego z bohaterstwa żołnierzy Powstania, poparte przykładami dobrze przygotowanych narodowych zrywów, dają nadzieję, że nigdy więcej „fałszywa historia nie stanie się mistrzynią fałszywej polityki".
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość