Nasza ucieczka z teatru wolność
- Szczegóły
- Opublikowano: piątek, 20, październik 2017 22:08
- Bogdan Bachmura

Z okrągłymi rocznicami zawsze jest tak samo: niby człowiek wie, że się zbliżają, ale ich nadejście zawsze jakoś zaskakuje. Dlatego trudno uwierzyć, że pierwszy numer „Debaty” ukazał się 10 lat temu.
Zaczęliśmy więcej niż skromnie. Garstka zapaleńców: Darek Jarosiński, Adam Kowalczyk, Rafał Bętkowski i Wojtek Grotecki wymyśliła, że zrobimy wolne pismo. Planów na dalszą przyszłość nie mieliśmy żadnych. Przetrwać rok wydawało się wtedy sukcesem.
Powody, dla których podjęliśmy to wyzwanie można odnaleźć w moim wstępniaku z października 2007 r. Ocenę, na ile sprostaliśmy postawionym sobie zadaniom zostawiam czytelnikom.
To, co się nam niewątpliwie udało, to zachowanie statusu pisma wolnego. Wolnego od wpływu władzy i komercji. Mało? Każdemu kto tak uważa, polecam własną przygodę z wolnością słowa w demokracji.
Los chciał, że 10-lecie „Debaty” zbiegło się z zapowiedzią wydania ostatniego numeru pisma „Borussia”. To smutna wiadomość, ponieważ 25 lat ukazywania się „Borussi” zaowocowało wielkim i cennym dorobkiem. Ale koniec tego pisma to także znak czasu i systemu w którym przyszło dzisiaj wydawać czasopisma. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że „Borussia” ukazywała się dzięki finansowej kroplówce władzy centralnej i regionalnej. Z wypowiedzi udzielonej „Gazecie Olsztyńskiej” przez Kazimierza Brakonieckiego, współredaktora naczelnego „Borussi” wynika, że ta kroplówka została odcięta. Padają więc ostre słowa o żebraniu u władz, które nie doceniają ich pracy, o chłopcach do bicia i proszenia. - Coraz trudniej jest nam wydawać niezależne czasopismo – mówi Kazimierz Brakoniecki. Moje pytanie brzmi: czy w ogóle można wydawać niezależne pismo za pieniądze jakiejkolwiek władzy? Czy autorzy „Borussi” nie ulegali przez długie lata złudzeniu wywołanemu unikaniu tematów dla władzy niewygodnych? Nie chodzi mi oczywiście o krytykę „Borussi”, bo ich przypadek nie jest bynajmniej wyjątkiem. Chodzi o warunki zachowania wolności słowa w systemie w którym żyjemy, a który nazywa się liberalną demokracją, i jest powszechnie uważany za najbardziej sprzyjający wolności słowa. Skoro więc z wolnością słowa jest tak dobrze, to dlaczego od dziennikarskiej kuchni, której czytelnicy rzadko są świadomi, jest tak źle?
Piotr Legutko w książce Jad medialny tak pisze o relacjach władzy z mediami: politycy grają mediami, media wykorzystują polityków. Trwa pasjonująca gra, w której obie, skazane na siebie strony, wykorzystują słabości przeciwnika. Politycy – upodobanie mediów do widowisk, media - niechęć swoich odbiorców do klasy politycznej.
Ale nie tylko o teatr wolnego słowa chodzi i jego aktorów, odgrywających niezbędne dla trwania tego przedstawienia, właściwe sobie role. Bo choć wciąga miliony, to jednak tylko przedstawienie. Jak na ścianie platonowskiej jaskini, to jedynie teatr cieni – rzeczywistość wtórna. Prawdziwy obraz mass mediów określa system, któremu na imię liberalna demokracja.
Prof. Zbigniew Stawrowski w książce Niemoralna demokracja zauważył, że jeśli w liberalnym państwie celem władzy jest wolność, to w państwie demokratycznym celem wolności jest władza. To niezmiernie ważne spostrzeżenie, bo tłumaczy ciągłe napięcie towarzyszące liberalno-demokratycznej, ustrojowej hybrydzie. Z jednej bowiem strony władza, poprzez odpowiednie gwarancje prawne, staje w obronie wolności słowa. Jednak jej druga, demokratyczna natura, której istotą jest nieustająca walka o władzę, nakazuje traktowanie mediów jako narzędzia osiągania celów politycznych. Problem w tym, że nie liberalny, lecz właśnie demokratyczny czynnik wziął górę we współczesnych organizmach państwowych. Stąd nieustająca, wymykająca się wszelkiej kontroli wojna wszystkich ze wszystkimi i jej pierwsza ofiara w postaci wolnych mediów.
Gdy dziesięć lat temu startowaliśmy z „Debatą”, postępy polskiej demokracji już trwały w najlepsze. Choć prawdziwa presja na opowiedzenie się po którejś ze stron wojny polsko-polskiej dopiero miała nastąpić, to krótki, romantyczny okres wolnego słowa w III RP dawno mieliśmy za sobą. Znaleźliśmy się w demokratycznym, medialnym teatrze, z którego kilka wymienionych powyżej osób zaplanowało w marcu 2007 r., w kawiarni Staromiejska, próbę ucieczki. Tak właśnie rozumiem sens istnienia „Debaty”. Jako ucieczkę kilku niepoprawnych romantyków przed pułapką teatralizacji mediów, podporządkowaniu celom, którym media służyć nie powinny.
Oczywiście nasza ucieczka nie byłaby możliwa, gdyby nie dołączyła do nas spora grupa podobnych „wariatów”. Nie tyko tych znanych z łamów „Debaty”, ale wspierających nas wielu, często bezimiennych osób, bez których dotarcie do szerszego grona czytelników byłoby niemożliwe. A przede wszystkim bez naszych czytelników, których często różni ocena naszej pracy, ale łączy zapotrzebowanie na wolne słowo. To najlepsza okazja, aby wszystkim za 10-letnią wspólnotę wolnego słowa podziękować.
Na koniec słowo o przyszłości „Debaty”. Zwłaszcza że ostatnio, może z powodu okrągłej rocznicy, znów pojawiły się głosy o naszym końcu. Odpowiadam więc słowami klasyka: wiadomości o naszej śmierci są grubo przesadzone. Nie mam natomiast odpowiedzi na pytanie, jak długo jeszcze wytrwamy. Wiem jedynie od czego to zależy. Od zachowania tego, co nami kierowało na początku: wiary w sens tego co robimy, od przewagi tego, co łączy nad tym, co dzieli i od zasobu sił na dalszą ucieczkę z teatru „wolność”.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta