"Lorenz wrócił już do III RP w 1991 roku. Jako wojewoda grał rolę równiachy, od razu starał się przechodzić na „ty”, rzucał „mięsem”, by pokazać, jaki z niego „równy chłop”. Jednak nie znosił sprzeciwu. Jego polecenia były dla podwładnych rozkazem. Gdy ktoś ośmielił mu się sprzeciwić, miał za swoje, czego miałem wkrótce doświadczyć na własnej skórze."- pisze Adam Socha
Część I: W sobotę nie odbieraj telefonów od nieznajomych
„Nie znoszę czczej gadaniny! Goni nas czas! Jestem rzeczowy i skuteczny”!
Hasło Janusza Lorenza na ulotce wyborczej kandydata do senatu w wyborach w 1997 roku
Naczelnym hasłem stowarzyszenia Rotary jest „Służba ponad własne interesy" („Service above self")
”Kochani nasi bracia/Cieszcie się z życia/Uczcie się wraz z nami/Jak budować kapitał/Połączmy nasz wysiłek/Zjednoczmy wszystkie siły/Ojczyzna, ojczyzna czeka na ciebie/Kapitalisto miły!/Towarzyszu miły!”.
Fragment piosenki grupy „Dezerter” pt. „Ku przyszłości”
Zadzwonił telefon. Głos w słuchawce zapytał, czy rozmawia z tym redaktorem Sochą, który kiedyś był szefem oddziału Super Expressu w Olsztynie? Zaskoczony pytaniem, potwierdziłem. Kogo jeszcze interesuje tak zamierzchła przeszłość, sprzed 17 lat? Męski głos zapytał, czy pamiętam tekst o wojewodzie Lorenzu i Villi Pallas? Coś na ten temat publikowałem, ale to były lata świetlne temu, żadne szczegóły nie zostały mi w pamięci. „Czy moglibyśmy się spotkać?” - zapytał głos w słuchawce. Nie chciałem. Była sobota i chciałem odpocząć. A poza tym nazwisko „Lorenz” kojarzyło mi się tylko z kłopotami. Ówczesny wojewoda, a później senator SLD, przeczołgał mnie przed laty przez prokuraturę, a następnie przez wszystkie instancje sądowe, na Sądzie Najwyższym kończąc. Co z tego, że we wszystkich instancjach wygrałem, ale ile mnie to kosztowało zdrowia i czasu. Poza tym, wówczas stała za mną potężna redakcja. Dzisiaj nikt za mną nie stoi, a właśnie ostatniej nocy rozmawiałem przez Skypa z Mundkiem Łukomskim, pierwszym przewodniczącym olsztyńskiej „Solidarności”, w stanie wojennym zmuszonym do emigracji, mieszkającym w Kanadzie, który przestrzegał mnie przed beneficjentami III RP: „Adam, uważaj, nie porywaj się, jeśli nikt za Tobą nie stoi, to są bezwzględni ludzie... .” Odparłem więc męskiemu głosowi w słuchawce: - „Dzisiaj nie bardzo...” - „To na razie do usłyszenia...” - zgodził się rozmówca. Odetchnąłem z ulgą. Gdy już szykowałem się na spacer z suczką Kropką, która oszalała z radości widząc, że zakładam buty, co w sobotnie przedpołudnie mogło oznaczać tylko jedno, włóczęgę po lasach i gonitwę za kijkami, telefon znów zadzwonił (numer się nie wyświetlał). Inny głos, ale dzwoniący z tego samego numeru i znany mi, nalegał na spotkanie, zaraz, teraz!
Z wielką niechęcią się zgodziłem, zastrzegając że mam mało czasu. Żegnał mnie skowyt zawiedzionej Kropki. Czekała na mnie grupa w większości znanych mi osób i znanych w mieście. Na stole leżały dwa grube segregatory, a w nich artykuły z olsztyńskiej wkładki „Super Expressu” z lat 90. i dokumenty ich dotyczące. „Mój Boże, że też komuś się chciało to wszystko gromadzić” - zdziwiłem się. Panowie położyli przede mną jeden z artykułów, z listopada 1997 roku: „Uniwersytet wolał meble od budynku”. Chodziło w nim o to, że wojewoda Janusz Lorenz ogłosił, iż zrobi co w jego mocy, żeby pomóc w powstaniu w Olsztynie uniwersytetu. W tym celu powołał spółkę Skarbu Państwa PO „UWM”. Szkoła wyższa, żeby dostać prawo do nazwy „uniwersytet” musiała zatrudniać odpowiednią liczbę profesorów tytularnych. Wojewoda postanowił zwabić kadrę naukową do Olsztyna darmowymi mieszkaniami. Spółka PO „UWM” miała na zakup tych mieszkań zarobić. Jak? Wojewoda przekazał jej nieruchomości należące do Skarbu Państwa, w tym budynek w centrum Olsztyna, przy Żołnierskiej 4, w którym przed wojną mieściło się kasyno oficerskie, a po wojnie przedszkole dla dzieci ubeków i milicjantów. Spółka wystawiła ten obiekt na sprzedaż w 1996 roku, ale nie na przetargu otwartym, a ofertowym – co już wzbudziło nasze podejrzenie. Cena wywoławcza wynosiła 800 tys. zł, a obiekt został sprzedany spółce International Business Center (IBC) za 490 tys. zł, ale – jak napisaliśmy wówczas: „Do kasy spółki gotówką trafiło tylko 340 tys. złotych, a zamiast ostatniej raty w kwocie 150 tys. zł., spółka OP UWM zgodziła się przyjąć... meble.”
Spółka IBC po wyremontowaniu byłego przedszkola otworzyła w nim najokazalszą wówczas w mieście restaurację i hotel „Villa Pallas” w centrum miasta. Po remoncie zabytkowy budynek odzyskał dawny blask. Stał się siedzibą Warmińsko-Mazurskiego Klubu Biznesu i Rotary Club skupiającego najpotężniejszych biznesmenów i polityków w mieście, z byłym wojewodą Januszem Lorenzem i prezesem IBC, Stefanem Tkaczykiem. Przy tym tak się jakoś dziwnie złożyło, że poza twórcą olsztyńskiego Rotary, nieżyjącym już Bohdanem Kurowskim, do sierpnia 1980 roku dziennikarzem zaangażowanym w budowę komunizmu, agentem UB, a po Sierpniu 80, w latach 80. z piękną kartą opozycyjną, pozostali członkowie Rotary nie mieli nic wspólnego z „Solidarnością” czy podziemiem i raczej byli związani z lewicą, może za wyjątkiem Jana Tandyraka, obecnego szefa powiatowych struktur PO i przewodniczącego Rady Miasta Olsztyna.
Jednym słowem, lepiej z ludźmi spotykającymi się w Villa Pallas w każdy czwartek o 19.00, nie zadzierać...
Z tych refleksji, które wywołała we mnie lektura tekstu sprzed wielu lat, wyrwał mnie głos jednego z mężczyzn:
-Wie pan, kto jest udziałowcem spółki? – padło pytanie
-Wiem, że prezesem zarządu jest pan Stefan Tkaczyk? - odparłem, nie przeczuwając w co się pakuję.
-To niech pan zobaczy! - Wręczyli mi wykaz z Krajowego Rejestru Sądowego udziałowców spółki IBC. Mój wzrok od razu padł na nazwisko „Anna Lorenz-Tylicka”. Wraz z mężem Markiem mieli w spółce IBC prawie 27 % udziałów.
- To córka senatora? - upewniłem się.
-Tak – padła odpowiedź – ale to nie koniec historii. To, że córka senatora jest udziałowcem odkrył kilka miesięcy temu Wojciech Goljat, wówczas prezes Warmińsko-Mazurskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej.
-A co do „Villi Pallas” ma prezes Strefy? - Zapytałem zaskoczony i przypomniałem sobie, że kilka miesięcy temu prasa podała, iż nagle został odwołany z prezesa Strefy, bez podania przyczyn. On sam tego nie komentował, a w mieście mówiło się, że to wynik jakichś rozgrywek w łonie PO, której Goljat był członkiem.
-Ma, a raczej miał, bo Goljat został odwołany po tym, jak odmówił kupna przez Strefę „Villi Pallas” - padła odpowiedź.
-Nie rozumiem, po co Strefie „Villa Pallas”? - byłem coraz bardziej zdziwiony. - Strefy raczej nie zostały powołane do prowadzenia hoteli i restauracji, tylko ściągania inwestorów?
-Przewodniczącym Rady Nadzorczej Strefy był w tym czasie Janusz Lorenz.
-Ale dlaczego właściciele mieliby sprzedawać „Villę Pallas”? - pytałem, coraz bardziej zdziwiony tymi informacjami.
-Bo „Villa Pallas” w ostatnich latach przestała przynosić dochody – padło wyjaśnienie.
-Czego panowie ode mnie oczekują? - zapytałem
-Że pan to ujawni – odparli. - Bo właśnie Janusz Lorenz, jako członek Rady Nadzorczej Strefy domaga się odwołania kolejnego prezesa Strefy, wkrótce w tej sprawie zbiera się Rada Nadzorcza.
-A gdzie ja to mam ujawnić? Nie zainteresuje się nią żadna ogólnopolska gazeta, a tylko publikacja w takiej gazecie może zostać zauważona. A to aferka jedna z tysięcy w kraju. Nie ma tutaj nic spektakularnego, jak np. sexafera prezydenta Olsztyna. Tym powinny zająć się lokalne media – wykręcałem się.
-Pan wie i my wiemy, że żaden lokalny dziennikarz nie odważy się tknąć Lorenza, bo mu tego nie puszczą, a pan może napisać o tym w „Debacie”.
-Ludzie! - krzyknąłem. - „Debata” to niszowy, właściwie podziemny miesięcznik, rozdawany bezpłatnie.
-Ale jest czytany. Poza tym, pan tę sprawę przed laty zaczął, więc niech pan dopisze ciąg dalszy... - panowie byli nieugięci.
Powrót do przeszłości
W domu zacząłem przeglądać segregatory z artykułami z „SE”. Ożyły wspomnienia z początku lat 90., czasu narodzin czerwonego kapitalizmu, uwłaszczania się nomenklatury, powstawania szybkich fortun jednostek i trwałej biedy tysięcy. Gdy w grudniu 1993 roku Janusz Lorenz, dyrektor Zakładów Mięsnych w Olsztynie, po zwycięstwie wyborczym SLD, został wojewodą olsztyńskim, w mieście wybuchła wojna gangów. Niemal na oczach przechodniów został rozstrzelany pod swoim domem z „kałacha” jeden z „żołnierzy” gangu. Policja była bezradna... Wówczas też gangsterzy w białych kołnierzykach zakładali pierwsze legalne interesy, żeby wyprać pieniądze pochodzące z haraczy i grabieży. Dzisiaj to nobliwi biznesmeni stanowiący establishment miasta.
W takim czasie Janusz Lorenz został wojewodą. Nowy wojewoda zaczął swoje urzędowanie z rozmachem. Dzisiaj byśmy powiedzieli, że miał znakomicie opanowany „PR” i wybornie znał się na socjotechnicznych sztuczkach, które błyskawicznie przysporzyły mu popularności. Gdy tylko zaczął urzędowanie uruchomił „gorącą linię telefoniczną”. Każdy mógł zadzwonić do wojewody i poskarżyć się na złych urzędników. Każdemu, kto miał pomysł na stworzenie miejsc pracy, obiecał pomoc. Grał rolę męża opatrznościowego, który rozrusza gospodarkę w postpegeerowskim regionie i zmniejszy bezrobocie, jedno z najwyższych w kraju (takim pozostało do dzisiaj). Zachowywał się tak, jakby był gubernatorem stanu w USA, który ma olbrzymią władzę i wiele może. Zapewne był to wynik doświadczeń jakie zdobył w Nowym Yorku, gdzie w 1987 roku został wiceprezydentem państwowej spółki handlującej polską szynką, oddelegowanym z Zakładów Mięsnych w Olsztynie. Wyjechał z PRL, a wrócił już do III RP, w 1991 roku. Jako wojewoda grał rolę równiachy, od razu starał się przechodzić na „ty”, rzucał „mięsem”, by pokazać, jaki z niego „równy chłop”. Jednak nie znosił sprzeciwu. Jego polecenia były dla podwładnych rozkazem. Gdy ktoś ośmielił mu się sprzeciwić, miał za swoje, czego miałem wkrótce doświadczyć na własnej skórze.
Zadziwił media powołując na rzecznika prasowego czołowego dziennikarza „Gazety Warmii i Mazur”, lokalnego dodatku „Wyborczej”, Janusza Sorokę. Dzięki temu posunięciu zneutralizował gazetę, wówczas jedyną, której mógł się obawiać. Na pierwszej konferencji prasowej z nowym rzecznikiem wojewoda ostrzegł, że „będzie eliminował nierzetelnych dziennikarzy”. Co obecni trafnie odczytali, że media, które ośmielą się kontrolować jego władzę, będą miały problem... Zresztą nie musiał straszyć. Media lokalne jadły czerwonym z ręki.
Nowy rzecznik prasowy wojewody stał się moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Po upadku gazety, w której pracowałem, zatrudnił mnie w Urzędzie Wojewódzkim solidarnościowy wojewoda Roman Przedwojski, jako kierownika komórki Centrum Informacji Rządowej. Nie marzyłem o karierze urzędniczej i traktowałem tę pracę, jako przejściowe zajęcie, zanim nie znajdę jakiejś redakcji. Na szczęście dla mnie, wkrótce po objęciu urzędu przez Janusza Lorenza, dostałem propozycję od Grzegorza Lindenberga, twórcy pierwszego polskiego tabloidu, otwarcia w Olsztynie oddziału „Super Expressu”.
- Siedź pan na dupie! – zareagował ostro wojewoda Janusz Lorenz, gdy poszedłem z podaniem o rozwiązanie umowy o pracę. - Żle tu panu!?
- Jestem dziennikarzem, nie urzędnikiem – odparłem. - Chcę wrócić do zawodu. Złożyłem podanie i od 1 maja 1994 roku zacząłem tworzyć oddział redakcji.
Nie wiedziałem, że po moim odejściu zaczęły się przygotowania do reaktywowania „Dziennika Pojezierza”, popularnej w latach 80. popołudniówki, w której przez rok pracowałem (1986); popularnej na tle ponurej, wypełnionej partyjnymi referatami „Gazety Olsztyńskiej”. Jednak jej popularność nie przełożyła się na mandat poselski dla redaktora naczelnego Andrzeja Bałtroczyka, który startował w 1989 roku do sejmu kontraktowego z listy PZPR. Na dodatek likwidator RSW zamknął mu tytuł. Teraz powracał i w pierwszym numerze na 1 stronie dziękował wojewodzie: „Dziennik Pojezierza, dzięki pomocy wojewody olsztyńskiego Janusza Lorenza został przejęty przez Energopol Trade, spółkę z o.o., firmę z tradycjami, zasobną, gotową zainwestować w rozwój naszego tytułu...”.
Nomen omen, tego samego dnia, 10 czerwca 1994 roku, ukazało się pierwsze regionalne wydanie „Super Expressu”. I tak się zaczęło…
Cdn. (mam nadzieję)
Adam Socha
Tekst pochodzi z marcowego numeru miesięcznika Debata
Skomentuj
Komentuj jako gość